Niezmordowany w artystycznych poszukiwaniach, Neil właśnie wydał swój 39. album solowy. Ogromnie pracowity był od początku kariery, budząc szacunek koleżeństwa i fanów, których ma w świecie miliony. Oczywiście najistotniejsze dla wszystkich jest to, że zawsze ma coś ciekawego do przekazania, zarówno muzycznie i tekstowo. Przy okazji „Colorado” powrócił do kapeli sformowanej jeszcze w 1969 roku, Crazy Horse, w której znów po latach spędzonych w E Street Band, znalazł się świetny multiinstrumentalista, Nils Lofgren, a skład, poza równie wszechstronnym liderem, uzupełniają basista, Billy Talbot i perkusista, Ralph Molina. Jeśli ktokolwiek sądzi, że czterech muzyków to zbyt szczupłe grono, by tworzyć album, to niech wsłucha się uważnie w ten krążek, a zmieni zdanie. Ta czwórka brzmi tak, jakby się co najmniej rozdwoiła. Całość Neil dedykował swemu wieloletniemu menadżerowi, Elliotowi Robertsowi, który zmarł kilka miesięcy temu. Dziesięć utworów napisał wyłącznie Young. Nigdy nie tworzył piosenek o niczym, te najnowsze są poświęcone głównie trosce o naszą planetę, którą z coraz większym obłędem niszczymy, zaśmiecamy i ogałacamy ze wszystkiego, co jej, a przede wszystkim nam, jest potrzebne do przetrwania. „Możecie powiedzieć, że jestem staruchem, ale widzę, jak ludzie zabijają Matkę Naturę. Jeśli zobaczycie sznur gęsi na niebie, pomyślcie o mnie, o sobie, o ziemi”. Muzycznie Neil raczej nie eksperymentował. Interesuje go głównie rock, choć śladów country, folku, czy też szerzej mówiąc, muzyki południa USA, jest tu mnóstwo. Szczęśliwie zawsze wie, kiedy sięgnąć po określone brzmienia i jak podkreślić tekst. Young w swoim sposobie grania na gitarze i harmonijce, a zwłaszcza śpiewania, należy do artystów natychmiast rozpoznawalnych, nie można go z nikim pomylić. To oczywiste, że mimo świetnych, także śpiewających z nim kompanów, on wybija się ponad wszystkich i panuje nad całością. Podobno współproducent krążka, John Hanlon, nie pierwszy raz pracujący z Neilem, kolejny raz nakłaniał przyjaciela do ograniczenia długości trwania poszczególnych nagrań, aby uczynić je bardziej strawnymi dla rozgłośni radiowych, ale Young pozostał nieugięty: utwór najkrótszy trwa co prawda niecałe 3 minuty, za to najdłuższy ponad 13. „Nikt mi nie będzie dyktował długości moich utworów! Jak się komuś nie podoba, nie musi kupować moich płyt”. To prawda, nie musi, ale Neila się po prostu znakomicie słucha…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: neilyoungarchives.com / www.facebook.com/NeilYoungArchives/
Recenzja ukazała się w numerze 1/2020 miesięcznika Muzyk.