Jej albumy są bardzo ciekawe, ale kto nie słyszał jej koncertów, ten niewiele o niej wie. Ma fenomenalny kontakt z publicznością, przykuwa uwagę od pierwszej do ostatniej minuty. Niedawno śpiewała w Amsterdamie: pierwszego wieczoru była na estradzie sama, akompaniując sobie na fortepianie, a drugi spędziła z towarzyszeniem zespołu. Oba koncerty były magiczne, ale ten solowy miał ogromną siłę oddziaływania. Śpiewała już dla prezydenta Obamy, występowała ze Slashem i Bonamassą. Na najnowszym, dziewiątym albumie, nagrała dwanaście utworów, trwających łącznie nieco ponad 50 minut. „Ktoś powiedział, że muszę nagrać w końcu swoje utwory. Nie tylko napisane przeze mnie, ale też takie, z którymi się w całości identyfikuję, naprawdę osobiste. Chodziło o przebicie się przez sufit ograniczeń, jakie sama sobie dotychczas robiłam i że pora skończyć z udawaniem grzecznej dziewczynki. Pomyślałam, że to najlepszy pomysł dla mnie, zbliżającej się gwałtownie do pięćdziesiątki. Przeszłam w życiu długą i krętą drogę, choć teraz czuję się już dobrze z moimi mrokami i dziwactwami”. Tym, który ją zachęcił, był producent tego albumu, Rob Cavallo. Beth potraktowała jego propozycję naprawdę serio, postanowiła więc rozprawić się ze swymi demonami. Cierpi przecież na chorobę dwubiegunową, jest niepijącą alkoholiczką, w młodości dopadła ją nawet anoreksja. Teraz potrafi już śpiewać o bolesnych, skrywanych dotychczas sekretach. O tym, jak ją ciągle boli brak utraconych relacji z nieżyjącą starszą siostrą, Sharon, o relacjach z ojcem, o kobiecie niszczącej z premedytacją najlepsze związki, a przede wszystkim o „wojnie w jej głowie”. Muzycznie króluje różnorodność, bo jest tu i rock i blues, rytmy hiszpańskie, gospel, ba, nawet odrobina jazzu. Chwilami tej rozpiętości aranżacyjnej i instrumentów w podkładach wydaje się za dużo, zdecydowanie najciekawiej brzmią utwory ze skromniejszym akompaniamentem jej fortepianu. Momentami słychać też jakieś dziwne pomysły realizatora, z nienaturalnie płaskim brzmieniem instrumentów. Na szczęście wszystko wynagradza niesamowity, głęboki i mocny kontralt artystki z charakterystyczną, jedyną w swoim rodzaju, lekką chrypką, no i niezmiernie przekonująca interpretacja. Najciekawszy utwór, to „Rub Me For Luck”, mający w sobie coś z przeszłych „Bondów”. Mimo wspomnianych zastrzeżeń, to dla mnie najlepszy i jednocześnie na pewno najbardziej osobisty krążek Beth Hart, z tych które znam.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.bethhart.com / www.facebook.com/officialbethhart
Recenzja ukazała się w numerze 1/2020 miesięcznika Muzyk.