Nikt w świecie nie posiada takiej ilości znanych w świecie przebojów, jak Amerykanie. Potężną ich skarbnicą są między innymi musicale i filmy, jak też pieśni, do których przylgnęło określenie Great American Songbook. Byłoby sprawą niezrozumiałą, gdyby moda na ich odkrywanie na nowo i nagrywanie nagle zanikła. Sęk w tym, że większość złożonych z nich albumów jest mało interesująca, bo powielane w ciągle podobny sposób interpretacje nie wnoszą niczego nowego. Na szczęście od czasu do czasu na podobny pomysł wpadają najbardziej twórczy pieśniarze zza oceanu i wtedy często dochodzi do spektakularnych odkryć artystycznych. Tak właśnie stało się niedawno, gdy amerykańskie standardy utrwalił James Taylor. Jeśli zdecydował się na podobny krok powszechnie szanowany artysta tej klasy, o niekwestionowanym dorobku, idący od pół wieku własną, niebanalną ścieżką, musiał znaleźć ku temu istotny powód. On sam wyjaśnia, że te piosenki czasu młodości rodziców i jego samego („mieliśmy zawsze radio”) towarzyszyły mu zawsze, wykonując je uczył się grać i śpiewać. Doszedł zatem do wniosku, że nagranie ich jest poniekąd formą obowiązku, choćby wobec dzieci i wnuków. James, pan po siedemdziesiątce, postanowił wykonać je tak, jak śpiewa się stare przeboje może nie przy ognisku, ale bez żadnego smokingowego napinania się. Słusznie, w serdecznym przekazie pamięci niepotrzebna jest orkiestra i rozbudowana otoczka aranżacyjna.
Najważniejszy jest jego głos i gitara, wspomożone od czasu do czasu brzmieniem kilku instrumentów. Utwory zbyt skomplikowane, by w akompaniamencie posłużyć się gitarą, odrzucił. Ta prosta zasada przyniosła znakomity rezultat, śmiem nawet twierdzić, że w niektóre, nieco już zwietrzałe przeboje, tchnął nowe życie. James śpiewa po swojemu, swoim ciepłym, ale nigdy nie przesłodzonym głosem. Słychać, że te piosenki są mu bardzo bliskie, jakby za każdą z nich snuła się jakaś zupełnie rodzinna, a może i własna historia. Interpretując je w ten sposób, dość nieoczekiwanie podkreśla ich uniwersalność. Nie słyszałem, by ktokolwiek przed nim wpadł na taki pomysł przekazywania amerykańskich evergreenów. Spośród czternastu wybranych utworów nie wszystkie są u nas bardzo znane, ale kilka zanuci każdy, zresztą te najpopularniejsze uważam za najlepsze: „Moon Rover”, „It’s Only a Paper Moon” czy „Ol’ Man River”. Producentem krążka jest stary współpracownik Jamesa, Dave O’Donnell, który od początku jawił się jako zagorzały zwolennik minimalizmu nagrań. Słusznie, wyszedł piękny album, dedykowany przez Taylora swej żonie, Caroline.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.jamestaylor.com
Recenzja ukazała się w numerze 5-6/2020 czasopisma Muzyk.