Vangelis przypomina mi swoją muzyką malarza, komponującego na kształt obrazów. Te wielokolorowe plamy muzyczne, układające się w mozaikę luźnych dźwięków, a czasem mocno trzymających się ucha melodii, są na tyle indywidualnym odkrywaniem piękna i brzydoty świata, że niekoniecznie muszą się wszystkim podobać. Wśród moich znajomych jedni uważają go za geniusza, a inni wzruszają ramionami, mówiąc że Vangelis jest nudny. Dla mnie to fenomen i wizjoner, najlepszy mistrz muzyki elektronicznej i jeden z najwybitniejszych muzyków naszych czasów. Ten wizjoner wymaga odpowiedniej kontemplacji, wyciszenia i uwagi. To nagrania, które należy przesłuchać i przeżyć w samotności, w dodatku po wielekroć, inaczej nie przemówią tak, jak powinny. Jeszcze ostrzegam: jeśli ktoś już zrezygnował ze słuchania całości albumów, skacząc po fragmentach utworów, niech tej płyty w ogóle nie kupuje, nie ma sensu! W żadnym wypadku jej piękno i artystyczne przesłanie nie uwidoczni się w pośpiechu i zgiełku. Nie licząc skromnego udziału w utworze „Movement 9, Mythodea” pianistki Iriny Valentinowej, dzieło zostało nagrane wyłącznie przez autora. Album to niezwykły, inspirowany kosmosem, niezliczoną ilością gwiazd, bezkresem Wszechświata i jego tajemnicą. Słychać tam, czy wręcz widać wszystko, począwszy od obawy o losy drobinki, naszej planety, aż do zasiadającego gdzieś wysoko wszechwładnego Absolutu, który wszystkim kieruje. Płyta zawiera 11 premierowych kompozycji i 6 już znanych tematów, ale przekazanych, a może należy powiedzieć, odkrytych na nowo. Nowości są pierwszorzędne, ale przyznaję, że niektóre z tamtych, wydawało by się, oczywistych utworów, które mamy od lat w uszach, zrobiły na mnie największe wrażenie. Moją ulubioną kompozycją Vangelisa jest temat przewodni z filmu „1492 – Conquest of Paradise”, tu zaproponowany kompletnie inaczej! Tak samo niespodzianką są motywy z „Rydwanów ognia” czy „Apokalipsy zwierząt”. Cóż, świat się zmienia, Vangelis się zmienia, więc wymaga nowych środków wyrazu. Pierwszoplanowym instrumentem pozostaje fortepian. Syntezatory oczywiście też są, podobnie jak smyczki, ale cały ten „park muzyczny” brzmi delikatnie, w sposób lekko wycofany. Mistrz świetnie wie, w jaki sposób wprząc elektronikę, by stała się narzędziem najtrafniejszego opisywania jego obrazów. Jak na muzycznego malarza – wizjonera przystało, niczego nie narzuca, on tylko tworzy swymi kompozycjami grunt pod możliwe interpretacje słuchaczy. I to właśnie jest u niego najbardziej fascynujące!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 4/2019 miesięcznika Muzyk.