Artyści tej miary co Cale, zawsze mają pewien zapas utworów w pełni gotowych, często już nagranych, które z najróżniejszych powodów nie doczekały się oficjalnej premiery. Teraz, sześć lat po odejściu męża, Christine Lakeland-Cale, która nie tylko towarzyszyła mu prywatnie, ale także była muzykiem w jego zespole, postanowiła przyjrzeć się kolejny raz jego spuściźnie. Wspierał ją Mike Kappus, wieloletni przyjaciel domu i menadżer artysty. Ostatecznie na nowy krążek wybrali piętnaście utworów. Jeszcze raz podkreślam: wszystkie zostały nagrane za życia J.J. Cale’a i w tym wypadku nie może być mowy o żadnych odrzutach. Mało tego, on sam był producentem każdego z nich. Christine twierdzi, że najzwyczajniej w świecie nie pasowały koncepcyjnie do albumów dotychczas wydanych, znalazły się więc „w poczekalni”, czekając na właściwe wykorzystanie. Poza jedną, napisaną właśnie przez Christine, czternaście pozostałych jest jego dziełem. Nie słyszę wśród nich żadnej złej, czy nawet przeciętnej, wszystkie są bardzo dobre. Słychać natychmiast, że pisał je prawdziwy artysta i w pełni dojrzały muzyk. To nie przypadek, że Clapton zawsze mówi o nim, jako o największej osobowości, z jaką się zetknął, a Knopfler i Young uparcie twierdzą, że był najwspanialszym rockmanem i genialnym gitarzystą. Jego kompozycje nagrywało co najmniej kilkudziesięciu artystów znanych każdemu. Czy to nie najlepszy dowód jego niebywałego talentu? Warto dodać, że sam był wzorem skromności. Kiedyś z innymi gitarzystami stworzył tak zwany Tulsa Sound, łączący rockabilly, country, rock’n’roll i blues w jeden, modny właściwie do dziś na południu USA styl. On, Amerykanin z krwi i kości, tę mieszankę traktował jako najlepszy sposób na wyrażenie wszystkiego, czym chciał się podzielić ze słuchaczami. Równie ważny co muzyka był dla niego tekst, zawsze komunikatywny, wyrazisty i zrozumiały, nierzadko z podkreślającą całość puentą. W „Stay Around” żadnego z tych elementów nie brakuje, Cale był w znakomitej formie. Bardzo trudno wyróżnić tu jakieś utwory, a pominąć inne. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że te utwory, choć gotowe, nie miały jeszcze ostatecznego szlifu, który byłby im dany w momencie podjętej decyzji o włączeniu ich do aktualnie przygotowanego albumu. Dla mnie ich lekka „chropawość”, to dodatkowy smaczek. J. J. Cale tworzył z reguły albumy całościowe, z łatwym do odczytania „wspólnym mianownikiem”. Tutaj tej wspólnej idei przewodniej z oczywistych względów brakuje, jednak tę płytę stawiam zdecydowanie w gronie najlepszych płyt mistrza. Słucha się jej znakomicie. Jaka szkoda, że go przedwcześnie zabrakło!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.jjcale.com
Recenzja ukazała się w numerze 6/2019 miesięcznika Muzyk.