„Muzyka jest całym moim życiem i wszystkim co mam. Niczego poza jej uprawianiem nie umiem i wątpię, żebym mógł znaleźć w życiu cokolwiek dla siebie innego. Myślę, że potrafię porozumiewać się za jej pomocą z innymi ludźmi, wiem jak przekazywać emocje które we mnie wywołuje. To właśnie każdego dnia od wielu lat robię. Wkładam w tworzenie i granie muzyki całą moją energię i serce. Czy znam się na tym? Nie wiem, to już wy musicie ocenić”. Tak mówił o sobie J.J. Cale w jednym z ostatnich wywiadów. Powinienem też powiedzieć, że w jednym z nielicznych wywiadów, bo całe życie nienawidził ich. Konsekwentnie nie znosił zbędnego blichtru otaczającego show biznes. Z kolegami muzykami, czy w ogóle ludźmi z branży i takimi, których darzył zaufaniem, potrafił dyskutować godzinami o jakiejś melodii, frazie bądź charakterze kompozycji, ale po co tracić czas na gryzipiórka?
Miał opinię luzaka, faceta który robi swoje i zupełnie nie dba o popularność, co wielu miało mu za złe. Jak to! Amerykański artysta rozpoznawany na całym świecie, wstydliwy jak panienka która nie chce wyjść z kąta? A on właśnie taki naprawdę był. Kiedyś do jednego ze swych współpracowników powiedział: „Chciałbym być bogaty, to jasne, ale sława to nie dla mnie!” Do końca zachował do siebie spory dystans i zdecydowanie znał miejsce w szyku.
Kiedy w grudniu 1938 roku John Weldon Cale przychodził na świat w Oklahoma City, mimo pozornego blichtru stolicy stanu było to dość prowincjonalne miasto. „Obejrzyj sobie dziesięć westernów. W pięciu akcja przenosi się do mojego miasta, zawsze przedstawianego jako zadupie na końcu świata, odległe o lata świetlne od centrów kulturalnych. Całe szczęście, że szybko znalazłem się w Tulsie”. Rzeczywiście, Tulsa, drugie co do wielkości miasto stanu Oklahoma, miało opinię silnego środka muzycznego. Zawsze w nim się coś działo, funkcjonowało wiele najróżniejszych lokalnych zespołów i nie było dnia, by nie wpadał tam na koncert ktoś z dużym nazwiskiem, od kogo można się było sporo nauczyć. Młody człowiek wchłaniał wszystko, przy czym blues, country, rockabilly czy jazz, interesowały go w równym stopniu. Bardzo szybko nauczył się grania na gitarze i już podczas nauki w Tulsa Central High School wygrywał z kolegami różne rzeczy, także pierwsze własne próby kompozytorskie. Te zespoły, jak Gene Grose and the Rockets czy The Valentines, choć kompletnie amatorskie, zwróciły po raz pierwszy jego uwagę na konieczność twórczego podejścia do każdego utworu, myślenia o brzmieniu całej kapeli. Jednym z młodzieńców, jakich w tym czasie poznał, był Leon Russell.
Skończył szkołę, pograł jeszcze tu i ówdzie, ale poczuł że mu w Tulsie już za ciasno, chciał się sprawdzić w większym przedsięwzięciu, więc wyjechał do nie tak znów odległego Nashville, by popróbować swoich sił w country. Specjalnej kariery nie zrobił, chociaż znalazł się jako gitarzysta w zespole muzycznym objazdowej filii Grand Ole Opry. W Nashville spotkał też Cheta Atkinsa. „Chet pracował już wtedy dla RCA. Akurat brał udział w nagrywaniu podkładów, nie pamiętam już dla kogo. Siedział w studiu i wywijał takie rzeczy, że zdębiałem. Grał jakby od niechcenia, z uśmiechem na twarzy, a instrument nie miał przed nim żadnych tajemnic. Jego palce biegały po gryfie z prędkością błyskawicy, to był pierwszy genialny gitarzysta jakiego poznałem. Pękałem z dumy, gdy później wykonywał jeden z moich utworów. On mi udowodnił, jak jeszcze mało umiem. Świetnych gitarowych wyjadaczy można było znaleźć w Nashville bardzo dużo, a nikt poza tamtymi studiami i gwiazdami dla których pracowali, ich nie znał. No tak, za dużo świetnych w jednym miejscu to też źle”.
Pewnie dlatego wrócił do siebie, do Tulsy i znów grał w klubach. Ostro przykładał się do gry na gitarze i pianinie, cały czas zgłębiał teorię. Potem jeszcze opanował gitarę basową, kontrabas, z czasem syntezatory. Któregoś dnia w 1964 roku wraz z Leonem Russellem, wyjechali do Los Angeles. Wkrótce obaj grali w trasie z małżeńskim duetem Delaney & Bonnie, a czasami grywał z nimi Eric Clapton. „Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Eric jest kilka lat młodszy ode mnie, ale sprawiał wrażenie mocno muzycznie poukładanego. Już wtedy improwizował genialnie. To samo z bluesem, każdy temat potrafił przerobić na bluesa. Kiedyś siedzimy w garderobie i mówię: Zagraj „My Darling Clementine”. To przecież banalny walczyk, trzy funkcje na krzyż a Eric natychmiast zrobił z niego takiego bluesa, że zgłupiałem. Niesamowity”. Od razu dodam, że to zauroczenie działało w obie strony, a lata ich późniejszej współpracy sprawiły, że Clapton uważał go za swego największego mentora. Tylko jego jednego nazywał „master”. Utwory J.J. stanowiły dla niego wzorzec udanych, finezyjnych, a przede wszystkim nieprzegadanych kompozycji, gdzie każda nutka ma swój sens i znaczenie. Już dawno temu powiedział w wywiadzie: „Ze wszystkich tworzących teraz artystów, J.J. jest artystycznie najwspanialszy!” Od razu warto dodać, że z czasem Cale’a zaczęto niezmiernie poważać właśnie jako gitarzystę. Neil Young sprecyzował to prosto i dobitnie: „Być może są w świecie tacy których nie znam, ale z tych jakich słyszałem grających na gitarze elektrycznej, na pewno najlepsi to Jimi Hendrix i Cale, reszta przy nich mało znaczy.”
Dzięki dobremu koleżeńskiemu układowi, w 1965 roku J.J. nagrał na singlu po raz pierwszy „After Midnight”, a po drugiej stronie „Slow Motion”. Ileż to razy później sam wracał, zwłaszcza do tej pierwszej kompozycji, ile razy sięgali po nią inni! Po kilku miesiącach dograł jeszcze cztery utwory, wśród których znalazł się song Dylana „Mr Tabourine Man”. Z takim nowym i singlowym materiałem zachęcił swych muzycznych kompanów do zawiązania okazjonalnej kapeli Leather Coated Mindes, która sygnowała LP „A Trip Down Sunset Strip”. Później jeszcze dłuższą chwilę pokoncertował na Zachodnim Wybrzeżu i dość niespodziewanie wrócił do siebie, do Tulsy. Nagrał trochę utworów demo, co otworzyło mu drogę do wytwórni Shelter, z którą podpisał kontrakt w 1969 roku. Na jej prośbę nagrał jeszcze raz „After Midnight” i teraz singiel znalazł się na amerykańskiej liście Top Twenty. Wytwórnia nie mogła sobie pozwolić na zlekceważenie tak cennego kąska, skutkiem czego w końcu 1971 roku Cale nagrał swój pierwszy autorski album, „Naturally”. Na jego potrzeby po raz trzeci nagrał „After Midnight”, znalazła się tam także słynna później piosenka „Crazy Mama”. Album wszedł na Top 40. „Gdy nagrywałem „Naturally” miałem 32-33 lata i byłem przekonany, że już jestem za stary, żeby chwycić kontakt z młodą widownią. Myślałem, że będą mnie traktowali jak zgreda, który się do nich wdzięczy tylko po to, by kupili płytę. Ciekawe, że gdy teraz nagrywam, po skończeniu siedemdziesiątki, myślę dokładnie to samo: po co to robię? Czy ludzie nie pomyślą, że lepiej byłoby, gdybym poleżał w hamaku i dał sobie i im spokój? Jak widać na tych samych rozważaniach upłynęło mi pięćdziesiąt lat.” Nawiasem mówiąc ówczesny gubernator Oklahomy zastanawiał się czy „After Midnight” nie powinno zostać oficjalnym hymnem stanowym, ale do tego nie doszło.
J.J. był znany z tego, że ciągle obracał się w kręgu rockabilly, bluesa, rocka, country i jazzu. Swobodnie mieszał gatunki na swoich krążkach, co oczywiście krytycy mieli mu za złe. Żeby to jakoś nazwać i uporządkować, dziennikarz z Los Angeles Times, Richard Cromelin, nazwał ten podgatunek Tulsa Sound i tak już zostało. Myślę, że pewne znaczenie w tym łączeniu różnych gatunków miał mocno krytyczny stosunek J.J do własnych umiejętności wokalnych. Śpiewał swoim charakterystycznym, lekko zachrypniętym głosem, który w czasach nagrywania pierwszych płyt mógł odrobinę niektórych dziwić. „Zawsze czułem się muzykiem, nigdy wokalistą. Tylu jest fantastycznych piosenkarzy, ale ja do nich nie należę. Śpiewałem, bo musiałem, ale nigdy tego nie lubiłem, to mi działa na nerwy. Co tam dużo gadać, wstydziłem się, a każdy wie co się dzieje, gdy musi robić to, czego się nie znosi. Najchętniej wlazłbym gdzieś za perkusję, ukrył w trzeciej linii, wtedy ewentualnie nie krępowałoby mnie to, ale tak?”
Na początku, J.J. Cale co roku nagrywał jeden album. Po „Naturally” ukazał się w 1973 „Really”, a rok później „Okie”. W 1976 roku ukazał się czwarty, „Troubadour”, uważany przez wielu fanów za najlepszy, zawierający „Hey Baby” i oryginalną wersję „Cocaine”. Po nagraniu w 1979 roku następnego, nazwanego po prostu „5”, przeszedł pod skrzydła wytwórni MCA, dla której nagrał tylko jeden album, „Shades”, po którym zjawił się w studiach firmy Mercury Records. W 1982 roku wypuścił album „Grasshopper”, rok później „8” i zrobił sobie siedem lat nagraniowej przerwy. Oczywiście pracował twórczo dalej. Ciągle pisał nowe rzeczy i gościnnie brał udział w nagraniach innych, jeśli go o to prosili. Można go usłyszeć na albumach najstarszego kumpla, Leona Russella, Arta Garfunkela, Neila Younga, Jessi Colter i kilkunastu innych, natomiast coraz trudniej dawał się wyciągać na trasy koncertowe.
Często o nim mówiono, że J.J. Cale jest rzadkim typem artysty spod znaku „zrób to sam”. Pisał sobie repertuar, często produkował swoje albumy, potem najchętniej sam wgrywał wszystkie instrumenty, na dodatek świetnie się sprawdzał jako inżynier nagrań. „Z początku musiałem pracować sam, bo nie miałem pieniędzy na opłacenie ekipy, dlatego byłem chyba pierwszym, który stosował automatyczną perkusję na długo, zanim nauczyli się tego hip-hopowcy. Teraz, gdy już mam pieniądze i stać mnie na niezły zespół, wydaje mi się, że tamten sposób jest właściwszy, bo mogę wszystko nagrać tak, jak to słyszę, a nie uciekać się do kompromisów. Staję się jedynym odpowiedzialnym i mogę mieć pretensję wyłącznie do siebie.
Na nagranie „After Midnight” i „Cocaine” miał wielką ochotę Clapton. Podobno Cale nie zastanawiał się nad pozwoleniem ani chwili, dzięki czemu oba utwory stały się hitami na całym świecie. Eric wykonał jeszcze „Travelin’ Light” i „I’ll Make Love To You Anytime”, później jeszcze grupa Lynyrd Skynyrd nagrała po swojemu „Call Me the Breeze”, a Waylon Jennings, „Clyde”. Także lista zamawiających u J.J. utworów wydłużała się niemal z każdym dniem. Byli na niej między innymi: Carlos Santana, The Allman Brothers, Johnny Cash, The Band, wspomniany już Chet Atkins, Freedie King, Maria Muldaur, Captain Beefheart, Ride Me High, Cajun Moon, Travelin’ Light, Neil Young, Mark Knopfler, Bryan Ferry…
Wznowiona współpraca z firmami fonograficznymi dawała różne rezultaty, ale do regularnego wydawania krążków już nie doszło. Były wśród tych albumów wyjątkowe rarytasy, zdarzały się też gorsze, natomiast najbardziej zauważonym okazał się „The Road to Escondido”, który nagrodzono statuetką Grammy w 2007 roku, jako „najlepszy współczesny album bluesowy”. Jednak najpopularniejszy stał się ostatni studyjny krążek z 2009 roku, „Roll On”. Wiosną 2013 pojawił się łączony album CD/DVD, zawierający nagrania ze wspólnej sesji z Leonem Russellem z 1979 roku, dokonanej w Los Angeles, „In Session at Paradise Studio”.
Swoją drogą ciekawe, jak ten odludek pozyskał sobie tylu przyjaciół, opowiadających o nim naprawdę pięknie. „Jak się wybrało na poważnie muzykowanie, musisz korzystać z jakichś wzorców, mieć swoje punkty odniesienia. Bez nich zginiesz, bo nie wiesz czy idziesz w dobrym kierunku. Dla mnie takim kimś jest, od momentu gdy go poznałem, Cale. Niesłychanie twórczy, kipiący pomysłami, jemu się zawsze pali pod czaszką. Muzyk taki, że daj Boże, a do tego wycofany, kompletnie nie walczący o swoje. Często się go radzę w kwestiach zawodowych, coś mu gram i po jego minie już wiem co o tym sądzi. Rzuci czasem, żebym z coś tam rozwiązał zupełnie inaczej i ma do diabła zawsze rację! W nim nie ma cienia zawiści. Naprawdę, to największy mój autorytet”, powiedział kiedyś Mark Knopfler.
Niedługo po swoich 70. urodzinach J.J. Cale powiedział: „Widzisz, jak się zajmujesz muzyką, to ona cię wciąga metodycznie, krok po kroku, całego. Nagle nawet się nie obejrzysz, jak cały należysz do niej. A wtedy dopiero ona pokazuje ci swoją prawdziwą twarz. Żąda wyłączności i nie ma żadnego zmiłuj się. Niczego ci nie obiecuje, nie wiesz, czy cokolwiek osiągniesz, ale brniesz w nią dalej, po uszy, wpadasz, usiłujesz się nie poddawać. Ćwiczysz całe noce i szukasz sposobu żeby się ta suka dała obłaskawić. Aż kiedyś usłyszysz w jakiejś sali tę nadzwyczajną ciszę, która jest znakiem porozumienia między tobą a każdym widzem. To wtedy muzyka przysiada ci na ramieniu i mówi: jestem z tobą! Widzisz, warto było! Trzymaj się!”
Atak serca dopadł go w La Jolla, w Kalifornii. Natychmiast przewieziono go do szpitala, ale nic się nie dało już zrobić. Miał 74 lata.
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 9/2013 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: J.J. Cale grający bluesa; fot. Louis Ramirez [CC BY-SA 2.0]