Najnowsza, tegoroczna płyta Alicii Keys wzbudziła we mnie, od chwili, kiedy ją rozpakowałem, pewnego rodzaju zażenowanie, a nawet złość. I to jeszcze zanim ją przesłuchałem. Dla mnie bowiem album największej nawet divy popowej nie jest tylko jednoosobowym dokonaniem. Zwłaszcza, gdy współtworzą go jeszcze inni muzycy. A tu w opisie są i owszem nazwiska tych ostatnich, ale na czym osoby te grają, nie wiadomo. Za to lista producentów, reżyserów dźwięku asystentów, koordynatorów, techników, wydawców, dyrektorów i menadżerów jest obszerna i szczegółowa. Równie bogate są opisy jedenastu kompozycji: kto jest ich autorem, albo współautorem (zawsze wśród nich jest Alicia Keys), gdzie zostały zarejestrowane, kto ma do nich prawa, kto odpowiada za rozpowszechnianie, itp. Na okładce i w książeczce są wyłącznie zdjęcia gwiazdy, a to grającej na fortepianie i równocześnie śpiewającej (prawy profil), a to delikatnie się uśmiechającej przed mikrofonem (na wprost), a to bez fortepianu, ale za to z mikrofonem (lewy profil). Wizerunki są ładne i Alicia prezentuje się na nich interesująco. Nie wzbudzi nimi żadnych kontrowersji – wszystkie portrety obejmują jej twarz i górną część tułowia – i nikt z odbiorców nie poczuje się nimi urażony. Ewentualnych procesów o obrazę uczuć nie będzie. Edycja kompaktu i wkładki utrzymana jest w kolorze czerwonawym (tak tylko mogę to określić, bo mam problemy z chromatyką barw) i jest niegruba (choć, jak się okazuje, pakowna). Przy okazji dodam jeszcze, że na „VH1 Storytellers” Alicia interpretuje w wersjach koncertowych wiele swoich wcześniejszych przebojów. A zna je bardzo dobrze.
Tekst: Piotr Kałużny
Recenzja ukazała się w numerze 9/2013 miesięcznika Muzyk.