Bob Dylan to z całą pewnością największy guru rocka, co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. Niemal od początku swej kariery był twórcą w równym stopniu podziwianym, co krytykowanym, zbierał największe peany i baty, ale zawsze pozostał sobą, sprawiając wrażenie, że wszelkie cięgi tylko go wzmacniają w jego drodze artystycznej. Gdy tylko zaczął terminować na estradzie u boku ówczesnej dziewczyny i nauczycielki, Joan Baez, momentalnie zaczęto pisać, że jego głos „przypomina wycie psa zaplątanego w drut kolczasty”. Niektórzy dziennikarze piszą o nim w podobnym tonie nadal, odmawiając mu prawa do bycia największym głosem swego pokolenia, które wyrosło na buncie wobec całego świata, a zwłaszcza władzy na progu lat sześćdziesiątych. Minęły lata i teraz jego siedemdziesięcioletni rówieśnicy za wszelką cenę chcą utrzymać stan posiadania i przywileje dostatnich społeczeństw, starannie odrzucając bunty młodości. On sam także się przez półwiecze obecności artystycznej radykalnie zmienił. Przemijanie, śmierć, miłość, poszukiwanie zrozumienia i dobra, spójności czynów i myśli, teraz zajmują go najbardziej. Jego teksty nigdy nie były proste, z reguły ich znaczenie ukrywał w zawiłych metaforach i tak też jest w przypadku krążka „Tempest”, który ukazał się we wrześniu. Akurat w tym nie jest zbyt odległy od wszystkich wybitnych poetów, dążących raczej do zainspirowania odbiorcy poprzez swoje przemyślenia, niż podsuwania gotowych rozwiązań. Dylan, co roku wymieniany w gronie największych faworytów do literackiego Nobla, chyba nigdy własnych tekstów nie traktował tak priorytetowo wobec muzyki, jak właśnie w przypadku najnowszego albumu. Gdy kończy myśl i nie ma już nic do powiedzenia, często bezceremonialnie kończy utwór, bez mała ucinając go muzycznie. Refleksje nad kondycją człowieczą, jakie płyną z dziesięciu tegorocznych tekstów największego poety rocka, do pogodnych i optymistycznych nie należą. Najważniejszy utwór na krążku trwa aż czternaście minut, jest prostym, folkowym i irlandzkim w charakterze walczykiem powtarzanym tak długo, dopóki Bob nie wyśpiewa kilkudziesięciu wersów swojej metaforycznej opowieści o życiu, ubranej w historię „Titanica”. W jego wersji pasażerowie giną nienawidząc się nawzajem, gotowi popełnić najohydniejszą zbrodnię, byle tylko ocalić siebie. Powód tragedii pozostaje tajemnicą, bo „nie da się zrozumieć dlaczego Bóg tak zrządził”. W ogóle nie przypominam sobie żadnego, aż tak mrocznego jego albumu, jak „Tempest”. „Tin Angel”, trwający dziewięć minut, to ociekająca krwią historia dotycząca morderstwa, cudzołóstwa i samobójstwa. Rozumiem ją jako przypowieść o tym, że każde zło wyświadczane przez człowieka obróci się ostatecznie przeciw niemu. W „Early Roman Kings” handlarze bez skrupułów wyprzedają miasto, niszczą je i doprowadzają każdego do bankructwa. Momentami Dylan opowiada swe historie z punktu widzenia cynicznego gracza, albo wieszczy, niczym w Apokalipsie św. Jana, nadciągające piekło. Dla równowagi warto wspomnieć o ciepłej, serdecznej, a nawet nieco sentymentalnej pieśni poświęconej Johnowi Lennonowi, „Roll On John”, z przewrotnymi cytatami z piosenek Beatlesów. Cała moja opowieść o tekstach wcale nie świadczy, że „Tempest” jest albumem nudnym, wręcz przeciwnie! Muzycznie Dylan w dalszym ciągu czerpie z rocka, country, bluesa, folku, a nawet boogie, sam zresztą jest, pod pseudonimem Jack Frost, producentem krążka. Ma oczywiście do dyspozycji wyśmienitych instrumentalistów, tych samych, którzy występują z nim na estradzie. Grają pozornie na wielkim luzie, ale to rzecz jasna luz w pełni kontrolowany. Wiem. że Państwo choćby z ciekawości kupią ten krążek, bo nie znać Dylana nie uchodzi!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.bobdylan.com
Recenzja ukazała się w numerze 12/2012 miesięcznika Muzyk.