Zawsze pojawiał się na estradzie w śnieżnobiałej koszuli, na którą często zarzucał kamizelkę, podchodził do krzesła, kłaniając się rozjaśniał twarz uśmiechem, zakładał nogę na nogę, kilka sekund trwał w zamyśleniu i zaczynał. Od dziesięcioleci uważano go za jednego z największych gitarzystów świata, geniusza, imperatora muzyki. Instrument nie miał przed nim żadnych tajemnic. Wielu chciało go podpatrzyć, poznać tajniki jego sztuki. Siadali nieco dalej, z boku, chwytali lornetkę i wlepiali wzrok w jego palce. Naprawdę nazywał się Francisco Sanchez Gomez, a urodził w Algeciras pod Kadyksem. Mówiono na niego Paco. Ponieważ jego matka, Portugalka, jako jedyna w okolicy miała na imię Lucia, a przydomek Paco nosiło co najmniej kilku chłopaków z jego ulicy, został „Paco od Lucii”, czyli Paco de Lucia. Matkę kochał ponad wszystko i zawsze był dumny, że przybrał pseudonim na jej cześć.
Jego ojciec, Antonio, był świetnym gitarzystą flamenco. Mimo swego talentu i pracowitości, niestety nie zrobił kariery, tym bardziej więc pragnął, by przynajmniej synowie byli muzykami. W domu były dwie siostry i dwóch starszych braci, Pepe i Ramon. Żaden z nich nie cieszył się dziecięcą wolnością i graniem w piłkę zbyt długo. Paco miał pięć lat, gdy ojciec wręczył mu gitarę, pogładził po główce, uśmiechnął szeroko i zawyrokował: „zrobię z ciebie gitarzystę, będziesz grał flamenco jak nikt inny”. Dyskusja z ojcem na nic by się zdała, a pięciolatek zdążył już uprzednio poczuć na pupie wagę rodzicielskich argumentów. Jak przystało na zawodowca, Antonio był w roli nauczyciela metodyczny i twierdził, że dwanaście godzin nauki na instrumencie, byle każdego dnia, z niedzielą włącznie, zupełnie wystarczy. Gdy z jakiś powodów sam nie mógł poświęcić tyle czasu synowi na lekcje, zastępował go Ramon, czasem Pepe.
Co miałem robić? Zamiast nienawidzić tych lekcji, wolałem je jak najszybciej polubić i nie cierpieć z ich powodu. Mogę siebie mile połaskotać i powiedzieć, że tak samo był „mordowany” przez swojego ojca Mozart i ostatecznie całkiem nieźle na tym wyszedł!
Po sześciu latach katorżniczych ćwiczeń, ojciec załatwił mu w nagrodę występ w miejscowym radiu. Jednak jeszcze większe wrażenie sprawiło na Paco poznanie w tym samym roku genialnego cygańskiego gitarzysty flamenco, Sabicasa, z którym wspólnie z ojcem dłuższą chwilę pograli. Poczuł się, jakby chwycił Pana Boga za nogi.
Rok później i on i ojciec zyskali potwierdzenie, że ciężka praca nie poszła na marne. Paco otrzymał specjalną nagrodę na międzynarodowym festiwalu flamenco, prawie nie pękł z dumy. W 1963 roku nastała jego pierwsza podróż zagraniczna, podczas której akompaniował grupie tancerzy samego Jose Greco. Pracowali razem trzy sezony, co samo przez się stanowiło ogromne wyróżnienie. Podczas podróży poznał genialnego gitarzystę Nino Ricardo. Przeniósł się nawet do Madrytu, by być bliżej tego mistrza i od czasu do czasu pobierać u niego lekcje. Dobrze zrobił, bo już w 1965 roku nagrał z nim dwie płyty. Gdy w 1967 roku dołączył do obsady grupy koncertowej Festival Flamenco Gitaro, stał się naprawdę pierwszoligowym muzykiem i nie dziw, że zaproponowano mu nagranie pierwszej solowej płyty, zatytułowanej po prostu „La fabulosa guitarra de Paco de Lucia”.
We flamenco, podobnie jak i innych stylach, wielką sławę uzyskuje ten, kto osiągnie swój własny styl, wniesie coś swojego. Oczywiście nowość nie może przeczyć ogólnym założeniom gatunku, ale w jego ramach dopuszcza się mnóstwo indywidualnych innowacji. Wirtuozeria instrumentalna nie jest tu czymś wyjątkowym, bo to podstawa egzystencji każdego muzyka grającego flamenco, jednak Paco wypracował własny wariant zastosowania techniki zwanej rasqueado i picados, czym zyskał sobie szacunek kolegów i niespecjalnie skorej do zachwytów widowni. Przy okazji zyskał sławę jednego z najszybszych gitarzystów, a jego styl określono mianem new flamenco.
W 1973 roku nagrał trzecią dużą płytę, „Fuente y caudal”, na której znalazła się jego rumba „Entre dos aguas”. Gdy zagrał ją w telewizji, Hiszpania oniemiała z zachwytu, stał się niemal bohaterem narodowym. A jeszcze do tego z długimi lokami i tęsknym spojrzeniem budził niemałe spustoszenie w sercach damskiej części widowni. Rzecz w tym, że właśnie ten utwór stał się ogromnie popularny nie tylko wśród miłośników flamenco, ale też zwykłych, wrażliwych na muzykę słuchaczy. „Entre…” stało się jego biletem wizytowym. Gdziekolwiek i z kimkolwiek później grał, nawet wówczas, gdy miał już na koncie dziesiątki świetnych albumów i niejeden przebój, publiczność zawsze domagała się tej rumby. Czasami uśmiechał się i mówił: „ile razy można to samo grać”, ale przecież grał! „To jest moje życie i moja publiczność, przecież jej nie zawiodę” żachnął się kiedyś w wywiadzie.
Pasowano go na sułtana flamenco już wtedy, gdy przez kilka lat wielokrotnie koncertował z bożyszczem tego stylu, Camaronem de la Islą. Byli niemal równolatkami, nawet urodzili niedaleko od siebie, tyle tylko, że Camaron pochodził z biednej rodziny cygańskiej. Szybko się zaprzyjaźnili i stali sobie potrzebni. Isla miał niezwykły, gardłowy głos, o odpowiedniej sile i ekspresji, wręcz idealny do flamenco, a do tego był mężczyzną niezwykle przystojnym, o bujnych włosach, opadających na ramiona i błyszczących oczach. Z kolei Paco wówczas, w 1968 roku, potrzebował poczucia akceptacji publiczności. Nabite widownie i rozgorączkowane tłumy, które nie chciały ich puścić z estrady, morze kwiatów, setki listów dziennie od wielbicielek, były najwymowniejszym dowodem uwielbienia dla obu artystów. Nagrali wspólnie dziesięć płyt, dziś niedościgłych klasyków gatunku, po czym uznali, że ich dalsze koncerty nie wniosą już nic nowego i każdy poszedł własną drogą.
Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Wielu ludzi zakochanych we flamenco twierdzi, że to muzyka, w której mogą się najlepiej wypowiedzieć wyłącznie Cyganie.
To jakaś bzdura. Nie jestem Cyganem, a jakoś flamenco mi wychodzi. Owszem, Cyganie rodzą się z gitarami rozbrzmiewającymi dokoła, od urodzenia obserwują rytmiczny taniec podkreślany za pomocą dłoni i stóp, więc jest im łatwiej, ale to muzyka dostępna dla wszystkich. To tak, jakby ktoś twierdził, że blues jest tylko dla Murzynów.
Paco szybko zrozumiał, że czyste flamenco mu artystycznie nie wystarczy, a poddańcza wierność tylko temu stylowi zbytnio go ogranicza. Dlatego zaczął nagrywać także wielką klasykę, kompozycje Manuela de Falli i Joaquina Rodrigo. Jego wykonanie „Concierto de Aranjuez” wielu krytyków uważa za ciekawsze od dokonanego przez Narciso Yepesa. Zwrócił się też w stronę free jazzu, bossa-novy i bluesa, ponieważ był zdania, że flamenco zawiera pewne elementy tych wszystkich stylów. Dlatego z radością przyjął propozycję jednego z gigantów jazzowej gitary, Larry Coryella, który z nim i Johnem McLaughlinem założył w 1979 roku The Guitar Trio. Paco w tym towarzystwie znalazł się idealnie, niebywały warsztat, intuicja i talent pozwalały mu na granie wszystkiego, łącznie z komponowaniem w różnych stylach i długimi improwizacjami.
Światowa widownia poznała i pokochała Paco właściwie dopiero po nagraniu albumu „Friday Night In San Francisco” w 1980 roku. Paco, John McLaughlin i Al Di Meola wystąpili wówczas na żywo w The Warfield Theatre w San Francisco dla ponad 10,000 widzów. Grali sami, bez pomocy innych muzyków, w stylu będącym połączeniem flamenco i jazzu. To był niezwykły koncert, obecni na nim twierdzili, że absolutnie genialny. Jeden z krytyków napisał w recenzji wprost: „dam sobie głowę uciąć, że to najlepszy koncert gitarzystów akustycznych, jaki kiedykolwiek nagrano”. Zapis tego koncertu kupiło ponad półtora miliona osób. Trzy lata później ci sami artyści nagrali album „Passion, Grace and Fire”. Drugi album nagrano w studiu. „To świetni muzycy, świadomi czego chcą, a główna różnica między nami polega na tym, że oni grają używając kostki, a ja tylko palcami.”
W 1981 roku Paco założył sekstet z bratem Ramonem grającym na gitarze i śpiewającym Pepe. „Zawsze uważałem Ramona za mojego idola, to wielki, niedoceniony muzyk, lepszy ode mnie. A Pepe jest wybitnym wokalistą flamenco, ma takiego czuja, jak mało kto. Jak mógłbym z nimi nie pograć, przynajmniej od czasu do czasu? Nie darowałbym sobie gdyby do tego nie doszło.” Warto dodać, że piękna i zdolna córka Pepe, Malu, jest jedną z najciekawszych i najbardziej popularnych hiszpańskich pieśniarek muzyki pop, a łączny nakład jej kilku albumów dawno przekroczył milion egzemplarzy. Do wspomnianego sekstetu Paco dołączył także instrumenty nieobecne nigdy przedtem we flamenco, gitarę basową i flet, czasami skład uzupełniał sam Chick Corea, który nagrał z nimi w 1990 roku album „Zyryab”. Być może najbardziej zaskakujące i dla postronnych obserwatorów niezrozumiałe, są nagrania muzyki arabskiej, hinduskiej i perskiej dokonane przez Paco, a przecież, jeżeli się nad tym głębiej zastanowić, jest w tych przedsięwzięciach sens i logika. Oczywiście flamenco nie porzucił nigdy i zawsze do niego wracał. Potrafił zagrać godzinny koncert złożony wyłącznie z world music, by nagle powiedzieć „to teraz zapraszam was do siebie”. Publiczność o tym wiedziała i czekała na ten moment, niezmiennie nagradzając go burzą oklasków.
Sprawdzał się także w studiu, był producentem wielu swoich płyt. Przyznawał, że oraz częściej sięga do komputera, jako pomocnika w kompozycji i aranżacji, choć jednocześnie twierdził, że nagranie jest bezsensowne jeśli nie można go w oryginalnej wersji powtórzyć na koncercie. „Gdyby mój ojciec wiedział że używam komputera do celów związanych z muzyką, pewnie dostałbym po głowie”, wzdychał. Nagrał ponad pięćdziesiąt albumów.
Ostatnio nieco zwolnił, mniej grał, poświęcając czas rodzinie. Nigdy nie dawał powodu do szukania wokół siebie sensacji, to zupełnie nie ten typ. Spełniał się w muzyce, która mu wystarczała za wszystko. Lubił rodzinne wyjazdy, miał kilka domów rozrzuconych po świecie. W lutym znalazł się z żoną Casildą Varelą i wnukami w Playa del Carmen, w meksykańskim Quintana Roo na kilkudniowym urlopie. Tamtego fatalnego dnia wyszedł z nimi nad brzeg morza, śmiał się, błaznował, ochlapywał wodą, i nagle padł. Lekarze z pogotowia dotarli bardzo szybko, przewieziono go do szpitala, ale zawał okazał się zbyt rozległy…
W jego rodzinnym Algeciras burmistrz zarządził żałobę, król Juan Carlos napisał specjalne oświadczenie, koledzy muzycy, którzy z nim występowali, też nie szczędzili mu najwyższych pochwał. Myślę że jego grobie powinno się umieścić często przez niego powtarzane zdanie, najlepiej podsumowujące całe jego życie: „Mam fioła na punkcie gitary!”.
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 4/2014 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa: www.pacodelucia.org
zdjęcie: Paco de Lucía na PLAI Festival w Timisoarze w 2007 roku; fot. Cornel Putan (CC BY 2.0)