To był jeden z największych, jeśli nie największy, pieśniarz, jakiego kiedykolwiek oklaskiwano na estradach świata. Kompozytor, poeta, aktor filmowy, jeden z tych, dzięki któremu nawet najsurowsi krytycy zaczęli mówić o piosence jako pełnoprawnym gatunku sztuki.
W Paryżu urodził się przypadkiem. Jego rodzice, ormiańscy emigranci, oczekiwali tam na wizę umożliwiającą im wjazd do Stanów Zjednoczonych, gdy przyszło rozwiązanie i na świat przyszedł Szahnur Waghinak Aznawurian. Rodzice potraktowali to jako znak od Boga i pozostali we Francji. Związków z Armenią nigdy się nie wyparł, do dziś żyje tam kuzynostwo artysty, a on sam twierdzi, że jest Ormianinem. Wiele lat później został wszechświatowym ambasadorem swej ojczyzny, dał tam kilka charytatywnych recitali na rzecz poszkodowanych w pamiętnym, tragicznym trzęsieniu ziemi. Z tego samego powodu dzięki jego staraniom, francuskie gwiazdy nagrały płytę, z której dochód także poszedł na ten cel. Nowe imię i nazwisko otrzymał wówczas, gdy jako dziewięciolatek zaczął śpiewać ze starszą siostrą w restauracji ojca. Już wówczas postanowił, że zostanie piosenkarzem.
Jego początki nie zapowiadały późniejszych, oszałamiających sukcesów. Chciał, bardzo chciał być piosenkarzem wykonującym napisane przez siebie piosenki, ale wstydził się swego wyglądu. Akurat wówczas obowiązywała w całym świecie epoka eleganckich przystojniaków w nieskazitelnych garniturach, czy wręcz smokingach, a on do takiej otoczki absolutnie nie pasował. Zaczął pisać piosenki i śpiewać wespół z Pierre Roche. Zupełnie przypadkowo usłyszała ich Edith Piaf i zaproponowała współpracę. Szybko Pierre wyjechał do Kanady, gdzie mieszkała jego miłość i Charles został u Piaf sam. Był jej kierowcą, elektrykiem, inspicjentem i garderobianym. Poza tym jako jeden z kilku piosenkarzy śpiewał w pierwszej części jej recitalu. Opowiadał, że to właśnie ona nauczyła go fachu, głównie dyscypliny zawodowej. Kazała mu śpiewać jednego dnia dwie, innego cztery piosenki, niezależnie od aplauzu publiczności. Nauczyła interpretować w różny sposób, nieco improwizując, a dodatkowo pisania odpowiednich tekstów piosenek, zwłaszcza puent. Od samego początku Charles nie zaśpiewał ani jednego nie swojego tekstu…
Jego piosenki zawsze opowiadały o historiach, jakie mogły zdarzyć się każdemu ze słuchaczy. Najczęściej oczywiście o miłości, we wszystkich jej barwach i znaczeniach, ale zwłaszcza w późniejszym czasie, nie omijał tematów trudnych. O wszystkim potrafił mówić w pięknej, artystycznej formie, choć unikał jak ognia napuszonego języka, tym bardziej banału. Bywał w określeniach szorstki, zawadiacki, piękny, uwodzicielski, nie do zniesienia. Do znakomitej większości mniej więcej tysiąca piosenek, jakie napisał, tworzył muzykę. Może to wydać się dziwne, ale nigdy nie poznał nut, melodię nucił bezpośrednio, bądź przez telefon swemu pianiście, który ją zapisywał. Za największego twórcę piosenek i niedościgły wzór, uważał Georgesa Brassensa. Co najmniej setka jego pieśni traktowana jest jako wybitne dzieła piosenkarskie, jakie francuskie dzieci poznają w szkole. Przez wiele dziesięcioleci publiczność, nie tylko ta nad Sekwaną, nuciła jego piosenki razem z nim. Znam co najmniej kilkanaście osób w Polsce, które nauczyły się francuskiego wyłącznie z tego powodu, że chciały dokładnie wiedzieć, o czym on śpiewa.
Aznavour nie miał wielkiego, tym bardziej pięknego głosu. Matowy, jakby odrobinę zachrypnięty, często załamujący się, ale zawsze naturalny, miał za to niesłychaną siłę wyrazu. Kiedyś, kiedy pojawiał się na estradzie, zdecydowanie nie piękny, w glorii 161 centymetrów, musiało upłynąć kilka piosenek, zanim zjednywał sobie widzów. Za to później nie liczyło się już nic więcej, poza jego sztuką. Gdyby szukać synonimu określenia „piosenka aktorska”, to bez wątpienia wskazałbym Aznavoura. On każdą piosenkę cudownie ogrywał i ożywiał. Tańczył z niewidzialną dziewczyną, tulił się do jej policzków, szeptał do ucha, wyznawał miłość, albo wysyłał do wszystkich diabłów. Podskakiwał, tańczył, siadywał na słynnym, przenośnym foteliku, zawsze stojącym podczas jego recitalu na scenie. Żadnej sekundy na scenie nie przepuszczał bez absolutnego, znaczeniowego wypełnienia. Banał przekuwał na dramat albo żart, łączył jakimś cudem drwinę z płaczem, wdzięk z przegraną, a zwycięstwo z porażką. Każdej piosence dodawał sceniczny niepokój, a przede wszystkim stempel ogromnej indywidualności. Do legendy estrady przeszło kilkanaście jego mistrzowskich interpretacji, aż zaczęto o nim mówić „Napoleon piosenki”. Gdy kłaniał się, miał zwyczaj bezgłośnego mówienia pod nosem. „Najczęściej dziennikarze pytają się, co ja tam mówię, a ja odpowiadam im zgodnie z porawdą, że sam nie wiem!” Jego recitale były w najdrobniejszych szczegółach przemyślane, od lat śpiewał z kilkuosobowym zespołem, z dwiema wokalistkami-chórzystkami. Najczęściej tworzył one-man-show, zatem sam zapowiadał i wykonywał cały program, ewentualnie korzystając z usług tłumacza. Jego recitale najczęściej trwały około dwóch godzin! Nawet w ostatnich latach nie pozwalał sibie na ich skrócenie! Widziałem zapis jego wieczoru sprzed roku. Siwiuteńki, 93-letni pan, wszechobecny na scenie, w znakomitej formie, bez przerwy czarujący zatłoczoną salę przez 120 minut! Naprawdę ponadczasowy! „Ze wstydem przyznaję się, że od osiemdziesiątego piątego roku życia, noszę na estradzie aparat słuchowy. Za to głos mi pozostał taki sam, jaki miałem pięćdziesiąt lat temu, prawda?”. Poprzez siłę interpretacji był zrozumiały dla widzów pod każdą długością i szerokością geograficzną, ale trzeba przyznać, że nagrywał nie tylko po francusku, ale też angielsku, włosku, niemiecku. Stał się jednym z nielicznych pieśniarzy znad Sekwany, który osiągnął niebywały sukces także w Ameryce, kochano go w Rosji, Japonii, Azji, Australii, całej Europie, także u nas.
Nagrał kilkadziesiąt płyt studyjnych, koncertowych, a wielbiciele kupili ich ponad 200 milionów. Zagrał jako aktor w 60 filmach.
Z całą pewnością w historii estrady byli pieśniarze śpiewający czyściej, piękniejszym głosem, o niebo od niego przystojniejsi. Chyba jednak nie da się wskazać żadnego, który tak jak on wspiął pieśniarstwo na wyżyny sztuki, pokazując co można opowiedzieć podczas kilku minut na estradzie. Jak bardzo wzruszyć, a nawet wstrząsnąć ludźmi nawet nieznającymi słów.
Wielki, największy Aznavour!
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcie: Wijjjilihgvv (CC BY-SA 4.0)
Strona internetowa artysty: aznavourfoundation.org