Dla milionów zwykłych ludzi na całym świecie, tych, którzy po prostu lubią posłuchać muzyki, Prince był największym piosenkarzem ostatnich kilkudziesięciu lat. Takim, którego można słuchać w salonie, na doskonałym sprzęcie, ale też prowadząc samochód, prowadząc rozmowę, sprzątając, ucząc się. On nigdy nie zawodził. Równie wysoko cenili go dziennikarze i koledzy po fachu. „Zmienił muzyczny świat. To był prawdziwy wizjoner, strata nie do powetowania, jestem wstrząśnięta”, powiedziała Madonna. Bono ujął to z innej perspektywy: „Nigdy nie poznałem Mozarta, Duke’a Ellingtona, Charliego Parkera, nie spotkałem Elvisa. Ale za to poznałem Prince’a”.
Rzeczywiście, ogromnie trudno pogodzić się z jego odejściem. Jakimś szóstym zmysłem doskonale wiedział, co będzie dobre i nieodmiennie podążał w tę stronę. Miał jedną, za to kolosalną przewagę nad rywalami: nie tylko pisał muzykę i teksty swoich utworów, ale potrafił zrobić aranże, w nagraniach zagrać partię wszystkich instrumentów, no i produkować swoje płyty. Kiedy już nagrane były wszystkie ścieżki instrumentów i głosów, dźwiękowiec ustawiał mu aparaturę, Prince zamykał za nim drzwi i jednoosobowo przerabiał ten materiał na ostateczny tak długo, aż efekt uznał za wystarczający. Wymagało to oczywiście ogromnej pracowitości, ale też sam zainteresowany nie mógł mieć do nikogo pretensji. Poza sobą…
Urodził się w Minneapolis jako Prince Rogers Nelson, a jego Afroamerykańscy rodzice byli związani z muzyką zawodowo. Matka, niezła wokalistka jazzowa, śpiewała przez dłuższy czas w znanym lokalnym zespole prowadzonym przez ojca, Johna Lewisa Nelsona, pianisty i kompozytora piosenek, który na scenie posługiwał się pseudonimem Prince Rogers. W wywiadzie z 1991 roku ojciec wyjawił: „Nazwałem syna Prince, bo marzyłem, żeby osiągnął to wszystko, co sam zamierzałem, ale mi się nie udało”. Prince miał siedem lat, gdy na pianinie ojca skomponował pierwszy własny temat muzyczny, „Funk Machine”. Trzy lata później rodzice zdecydowali się na separację. Syn mieszkał raz u ojca, raz u matki, aż któregoś dnia, po kłótni z tatą, uciekł do sąsiadów, od których zaznał wiele ciepła. Ważne w tej opowieści jest i to, że syn państwa Andersonów ogromnie się z Princem zaprzyjaźnił, a po latach został, pod pseudonimem Andre Cymone, jego estradowym basistą. Wkrótce chłopcy zasilili szeregi kilku grup młodzieżowych, wymienić wypada jedną – Grand Central, przemianowaną później na Champagne. Prince, absolutny muzyczny samouk, szybko przyswoił sobie podstawy grania na pianinie, gitarze i perkusji. W jednej z późniejszych kapel trafił na człowieka, który zaproponował mu napisanie wspólnego utworu, „Just Another Sucker”. Został on nagrany i przesłany do kilku wytwórni. Piosenka, a zwłaszcza jej wykonanie, wzbudziła szczerą sympatię decydentów z kilku firm, ostatecznie Prince podpisał umowę z Warner Bros.
Ta umowa gwarantowała młodemu człowiekowi nagranie trzech dużych płyt, pełne prawa autorskie i udział w zyskach. Prince wyjechał do Kalifornii i szybko nagrał album „For You”. Do wszystkich dziewięciu utworów na nim zawartych napisał muzykę i teksty (w jednym przypadku tekst miał współautora), zaaranżował je i osobiście nagrał podkłady wykorzystując 27 instrumentów! Wśród nich były gitary akustyczne i elektryczne, perkusja, bas, fortepian, piano Fender Rhodes, Minimoog, bongosy… Oczywiście również śpiewał. Ciekawe, że mimo tak wielkiego udziału własnego, płyta kosztowała dwa razy więcej niż zakładano. Z tego albumu nie pochodzi żaden z wielkich przebojów, choć dwa single, „Soft and Wet” oraz „Just as Long as We’re Together” znalazły się na liście Hot Soul Singles. O wiele istotniejsza stała się demonstracja ogromnych umiejętności debiutanta. Muzycznie była to mieszanka soulu, funky, rhythm and bluesa, disco, rocka i jazzu, czyli tego wszystkiego, co uprawiał już do końca życia. Niektórzy krytycy kręcili nosami, że kilka piosenek mogłoby być lepiej dopracowanych, jednak nie było nikogo, kto nie byłby pod wrażeniem talentu dziewiętnastolatka. Nikogo nie naśladował, niczyim nazwiskiem się nie wspierał i stworzył swoją płytę od początku do końca.
Z początkiem 1979 roku Prince miał już swoją własną grupę, ze wspomnianym Andre Cymone na basie, ale specjaliści z Warnera uważali, że powinna ona jeszcze artystycznie okrzepnąć. W październiku tego samego roku ukazuje się album „Prince”, też całościowe dzieło artysty. Prawda, dopuścił Andre do zaśpiewania jednego refrenu w duecie… To był sukces na miarę oczekiwań! Numer 4 na liście Billboard Top R&B/Black Albums, numer 22 na Billboard 200 i ponad milion sprzedanych egzemplarzy. Rok później album „Dirty Mind”, nagrywany już we własnym studiu, błyskawicznie zamienił się w złoty. Mało tego, uznano go za rewelację sezonu, podkreślając ogromnie nowoczesną muzykę, jakość pomysłów aranżera i świetną stronę wokalną. To ta płyta ostatecznie ukształtowała styl nazwany Minneapolis Sound, w którym artysta mieszał wspomniane już gatunki muzyczne w jedną, idealnie spójną całość. Oczywiście wielu muzyków natychmiast podążyło w jego ślady, ale nikomu nie udało się osiągnąć jego maestrii. Niewątpliwie jego siłą było to, że żadnej ze „składowych” nie faworyzował. Normą stało się korzystanie z wszelkich form, od popu do jazzu, a to chodzenie własnymi drogami stało się w jego przypadku najważniejszą drogą do sukcesu. Poza tym, drobiazg, nikt z naśladowców nie posiadał nawet drobnej części jego charyzmy i siły przekonywania. Prince stanął w pierwszym rzędzie idoli amerykańskiej publiczności, nie tylko tej najmłodszej i już nigdy nie dał sobie wydrzeć tej wyjątkowej pozycji.
Jednoosobowe tworzenie płyt, choć niektórym, zwłaszcza na początku, wydawało się nieco megalomańskie, pozwoliło mu zachować pieczę nad każdym fragmentem ich powstawania. Wymagało to, poza rzecz jasna wyobraźnią artystyczną, katorżniczej pracy, na którą właściwie nikt więcej poza nim się nie zdobył. On to kochał. Zwyczajnie zamykał się w swoim studiu na całe godziny, czasami doby, po czym mozolnie, fragment po fragmencie, składał nagrany materiał w całość. Robił to niezwykle konsekwentnie, przy czym na szczęście nie ograniczała go wyobraźnia, tej miał zawsze pod dostatkiem. Dzięki niej szybko wypracował własne brzmienie, odróżniające natychmiast jego płyty od innych. Miał niezwykle pożądaną, choć rzadko wśród muzyków spotykaną cechę: potrafił rezygnować z tego, co zbędne w nagraniu, zostawiając jedynie to, co istotne. „Istnienie w gotowym już nagraniu nic niewnoszących ozdobników jest z mojego punktu widzenia rażącym błędem. To tak, jakby rzeźbiarz tylko zaznaczył rylcem, ale nie odłupał niepotrzebnego kawałka marmuru. Jeśli mam pomysł, muszę go przedstawić w takiej formie i kształcie, który uważam za zakończony”. Był dla siebie surowym krytykiem. Podobno piwnice jego studia pełne są gotowych utworów, które z różnych powodów nie zostały wykorzystane. Jedne uznał za zwyczajnie słabe, inne w jego opinii niezbyt nadawały się do tworzonych właśnie albumów. Jeśli to prawda, czekają nas całe lata z nowymi albumami artysty.
Prince z pewnością nie był pierwszą gwiazdą muzyki, której zarówno teksty, jak i cały sceniczny wizerunek ociekały erotyką. Na długo przed młodzieżowymi idolami hojnie szafowały nią choćby znakomitości francuskiej piosenki, ale wobec jego odwagi ich propozycje wydawały się skierowane w stronę przedszkolaków. On oznajmiał z estrady wprost, że seks ma dla niego kolosalne znaczenie i mieści się w najściślejszej czołówce jego pragnień. Choć wielokrotnie ślizgał się po krawędzi, szczęśliwie nigdy pod tym względem nie przekroczył granic dobrego smaku. Erotyce podporządkowywał ostry makijaż, obejmujący też mocno malowane, często przedłużane rzęsy, kolorowe ubiory i zachowania sceniczne, przy czym wydawał się zawsze równie atrakcyjny dla swoich fanek i fanów. Jak ujął to kiedyś praktycznie Andy Warhol: „Tak naprawdę istnieje jedna, buzująca płeć”. Nosił buty z wysokimi obcasami, co jednak u kogoś, kto nie miał nawet 160 centymetrów wzrostu, nie wyglądało jakoś nadzwyczajnie. Złote łańcuchy na piersiach i rękach, kolczyki, z reguły krzyżyk wpleciony w biżuterię, żaboty, były częścią jego zwykłego ubioru scenicznego. Na niektórych okładkach płyt bywał bez ubrania, czasem wydawca umieszczał na widocznych miejscach ostrzeżenia dotyczące tekstów niecenzuralnych, co skutkowało jeszcze większą ich sprzedażą.
W 1982 roku ukazał się dwupłytowy, piąty z kolei album studyjny, „1999”, zawierający tylko jedenaście, za to odpowiednio długich utworów, napisanych oczywiście wyłącznie przez Prince’a. Okazał się największym sukcesem z dotychczasowych, w samych Stanach Zjednoczonych sprzedał się w ilości czterech milionów egzemplarzy. Co więcej, właściwie po raz pierwszy jego płyta osiągnęła znakomite notowania nie tylko w USA, ale też w wielu krajach świata. Najsurowsi krytycy roztapiali się w pochwałach. „Czarne funky i biała nowa fala, nareszcie znalazł się artysta, który potrafił połączyć to, co zdawało się nigdy nie będzie mogło nawet znaleźć się obok siebie”, napisał dziennikarz Billboardu. Jednak prawdziwą chwałę i przejście do historii muzyki rozrywkowej, miała mu przynieść dwa lata później ścieżka dźwiękowa do filmu „Purple Rain”. Scenariusz powstał na podstawie dość swobodnie potraktowanych wątków biograficznych Prince’a, dotyczących początków jego obecności w show-biznesie. On sam zagrał główną rolę młodego wrażliwca, chłopaka z rozbitej rodziny, poszukującego swojego miejsca w świecie muzyki. Trudno ten film zaliczyć do arcydzieł, pewnie zginąłby w zapomnieniu, gdyby nie znakomita muzyka. Pobrzmiewa w niej pop, rock, R&B, funky, new wave, psychodelia, w wykonaniu jej autora i jego zespołu, The Revolution. Album ze ścieżką dźwiękową, czyli wszystkimi piosenkami z „Purpurowego deszczu”, do dziś uchodzi za jeden z najlepszych kiedykolwiek nagranych. Tytułowy utwór stał się czymś w rodzaju śpiewki ponadpokoleniowej, słyszałem go w wykonaniu gimnazjalistów, kibiców piłkarskich oraz grupy naukowców świętujących pięćdziesięciolecie ukończenia studiów matematycznych. W finale filmu Prince wjeżdża motocyklem na estradę i z ogromną pasją wykonuje właśnie „Purple Rain”, którego istotną cząstką jest słynna, opiewana na wszystkie strony przez muzyków i fanów, solówka na gitarze. Mówiono, że sam Jimi Hendrix, bez wątpienia jeden z idoli artysty, nie zagrałby jej lepiej. To wszystko stworzyło solidne podwaliny pod 13 milionów sprzedanych płyt, Oscara za najlepszą piosenkę filmową roku, dwie nagrody Grammy, a nade wszystko trwający do dziś zachwyt milionów ludzi na całym świecie. Rzeczywiście Prince osiągnął wtedy największy triumf.
W 2012 roku pismo muzyczne Silent Magazine umieściło album „Purple Rain” na drugim miejscu wśród najciekawszych płyt wydanych w latach 80. Na pierwszym znalazł się „Thriller” Michaela Jacksona. To prawda, dłuższy czas obaj mocno rywalizowali ze sobą. Byli trochę podobni do siebie w eksponowaniu erotyki, choć Michael był nieporównywalnie grzeczniejszy, obaj znakomicie śpiewali, no i mieli rewelacyjnych współpracowników. Jeden i drugi słynęli z nieprawdopodobnej energii uwidacznianej podczas koncertów, jak też z mnóstwa fanów na całym świecie. Pracowitszym i bardziej twórczym niewątpliwie był Prince, wspaniały, niezwykle płodny autor, wykonawca i znakomity instrumentalista, co mnóstwo razy udowodnił. Choć obiektywnie rzecz biorąc powinno być odwrotnie, medialnie jednak Jackson wygrał tę rywalizację. Cóż, niezbadane są wyroki dziennikarzy i fala finansowego rażenia sponsorów. Z drugiej strony może to i słusznie, skoro Michaela obwołano królem, a Prince był tylko księciem?
Wielu obserwatorów zastanawiało się, dlaczego tak wytrawny artysta i wizjoner, jakim niewątpliwie był Prince, z takim uporem lansował estetykę kiczu. Bez cienia wątpliwości wprowadził go na estradę absolutnie świadomie, pewny zasady, że zaskoczenie, a przede wszystkim prowokacja, jest jedną z głównych przyczyn sukcesu. Niektórzy krytycy nie potrafili tych racji przyjąć do wiadomości, twierdząc, że „nie wolno łączyć estrady z podrzędnym burdelem, w dodatku takim z dzielnicy portowej”. On miał na ten temat inne zdanie. „Co najbardziej interesuje ludzi w ludziach? Podpatrywanie ich upadków, ukrytych żądz, tego, co by chcieli robić, gdyby mieli pewność, że nikt ich nie zobaczy i na nich nie doniesie. Dlatego im to właśnie pokazuję. Niech mi nikt nie wmawia, że wolą obejrzeć siebie takich, jacy są na niedzielnej mszy, bo by umarli z nudów. Nie po to przychodzą na mój koncert”.
Na estradzie zawsze imponował niebywałą energią. Każdy występ stanowił wielki show, którego bywał scenarzystą, jak i jednym z reżyserów. Skakał, tańczył, z reguły otoczony przez tancerki, oczywiście niższe od niego. Co w drugim utworze imitował, jak to eufemistycznie określają recenzenci, „poczynania seksualne”. Natychmiast wyczuwał zainteresowania publiczności. Rzadko miewał program wieczoru w stu procentach zamknięty, potrafił go zmieniać, podgrzewać nastroje, albo iść przeciw nim. Wymagał ogromnej gotowości od swych muzyków, którzy musieli znać wszystkie jego utwory. Często zdarzało się, że podczas oklasków odwracał się do zespołu i rzucał nazwę piosenki, jakiej nie wykonywali na przykład od kilku lat. Biada temu, kto natychmiast nie podjąłby tego wyzwania, zdenerwowany Prince potrafił być nieobliczalny.
Geniusze i wizjonerzy na ogół nie należą do ludzi przesadnie łatwych we współżyciu, a on chwalił się, że zawsze robi to, na co ma ochotę, bez zbędnego liczenia się ze zdaniem innych. Ktokolwiek usiłował mu cokolwiek narzucić, przegrywał z kretesem, zarówno w sferze zawodowej jak i prywatnej. Kierownictwo firmy Warner Bros. chciało na przykład z początkiem lat 90. ograniczyć ilość wydawanych przez niego płyt, ponieważ publiczność, jak argumentowało, nie jest w stanie „przejeść” tylu krążków. „Nikt nie będzie mnie pouczał ani ograniczał”, powiedział i zaczął wydawać albumy poza wytwórnią. W proteście przeciwko niej podpisywał je wymyślonym przez siebie znakiem graficznym, który nazwał „symbolem miłości” oraz hasłem „Artysta Dawniej Znany Jako Prince”. Poszedł w swej demonstracji jeszcze dalej i wypisywał sobie na policzku hasło „niewolnik”. Dwukrotnie żenił się, po raz pierwszy z młodziutką piosenkarką i tancerką, Mayte Garcia. Urodził im się syn, niestety zmarł po tygodniu. Drugą żoną została na kilka lat Manuela Testolini, po rozstaniu z nią nigdy już nie był w stałym związku. Łączono go z różnymi sławnymi paniami, między innymi z Madonną i Kim Basinger, jak i paroma tuzinami innych, głównie mniej i bardziej znanych koleżanek zawodowych. On sam raczej chronił swą prywatność, niż opowiadał o podbojach.
To prawda, miał magnetyczną osobowość, choć nie każdego ona przekonywała. Sporo ludzi, nie tylko z branży, miało go za zakochanego w sobie ekscentryka i pozera, który usiłuje na wszelkie sposoby utrzymać się w łasce tłumów, wykorzystując pozę błazna i cynika. Kiedyś w Nowym Jorku dał koncert trwający od godziny 3 w nocy do rana. Kiedy indziej zaapelował, żeby publiczność przyszła na mający trwać całą noc występ w piżamach. Co ciekawe, uparta plotka głosiła, że był w gruncie rzeczy człowiekiem ogromnie nieśmiałym, a stres powodowany występami na estradzie był dla niego wyjątkową mordęgą. Jego siostra, Tyka Nelson, wielokrotnie opowiadała, że lata pracy w niczym nie osłabiały negatywnych cech uprawianego zawodu, czuł się do końca wobec tłumu tak samo bezbronny, jak na początku kariery. Trema przygniatała go, potrafił zamykać się w toalecie, biegać bez celu na zapleczu, wrzeszczeć na obsługę, szukać jakichkolwiek konfliktów zastępczych, byle tylko odwlec moment stanięcia oko w oko z tysiącami widzów. To napięcie przygniatało go zwłaszcza przed rozpoczęciem i w pierwszej części koncertu, potem było bez porównania lepiej. Oczywiście miał własne, wypracowane sposoby na zmniejszenie napięcia. Najczęściej były to leki przeciwbólowe, uspokajające, albo niestety różne prochy. „Ktoś z boku zdziwiłby się, gdyby wiedział ile pieniędzy wydaje mój brat na te środki przeciwko tremie. Choć trudno w to uwierzyć, znając go tylko z estrady, on miał wiele kompleksów. Największym był wzrost, ale co mógł zrobić? Pozostawało włożyć wysokie obcasy, otaczać się takimi samymi wielkoludami jak on i udawać, że wszystko jest w porządku. Jego wrogiem była też nadmierna wyobraźnia, trochę chora, bo skierowana zawsze na to co mu się może stać złego. Bał się wielu rzeczy. Dla niego sześć osób w pokoju to już był trudny do wytrzymania tłum, a on musiał stanąć przed tysiącami! Pokrywał to oschłością, burczeniem, a w środku mój brat to taki rozedrgany, bezbronny ptak”. Dlatego tak znakomicie czuł się w studiu, gdzie był sam i nie musiał niczego udawać. Ogromnie dużo tworzył dla siebie i innych, korzystali z jego utworów między innymi Sinead O’Connor, Martika, Chaka Khan, Alicia Keys, Cyndi Lauper, Cassandra Wilson, Tom Jones. Nagrał 38 albumów studyjnych, 4 koncertowe, 6 kompilacji, 17 płyt wideo, co złożyło się na ponad sto milionów sprzedanych krążków. Będzie ich z pewnością o wiele więcej, skoro przez dwa tygodnie od jego odejścia sprzedano kolejnych 3.5 miliona jego płyt. Są tacy, którzy twierdzą, że szybko zbierze się przynajmniej drugie tyle, co za życia. Natychmiast po jego odejściu kilka płyt ponownie znalazło się na pierwszych miejscach sprzedaży w wielu krajach, a przecież czekają na wydanie wspomniane już setki, a może i tysiące nagrań, przechowywanych w jego prywatnym studiu! Kto wie ile czasu zabierze zebranie ich w sensowne, spójne albumy i kto się za to weźmie? Jest jednak realna szansa, że premierowe krążki Księcia będą się ukazywały co najmniej przez najbliższe dziesięciolecie.
Był pierwszym artystą, który dostrzegł realną siłę Internetu. Jego płyta „The Rainbow Children”, jaką wydał we własnej wytwórni NPG Records w 2001 roku, przez pewien czas była dostępna tylko za pośrednictwem sieci. Poza tym odbywały się tą drogą transmisje z koncertów Prince’a, również jako pierwszy sprzedawał swoje piosenki online. W którymś momencie zorientował się jednak, że Internet jest obosiecznym mieczem, który może realnie pozbawić go dochodów i wówczas bardzo stanowczo tępił pojawiające się w nim swoje nieautoryzowane nagrania. Nawiasem mówiąc należał do tych artystów, którzy potrafili zadbać o pomnażanie swych dochodów w sposób niesłychanie skuteczny, a jego majątek ostrożnie podliczono na 300 milionów dolarów.
Trudno powiedzieć, kiedy nastąpiło spotkanie Prince’a z wokalistą, basistą i kompozytorem, Larrym Grahamem. Początkowo były to kontakty czysto zawodowe, ale po jakimś czasie Larry, głęboko utwierdzony w słuszności idei Królestwa Świadków Jehowy, zaczął namawiać go do pójścia swoim śladem. Razem studiowali Biblię, aż w 2001 roku przekonywania odniosły skutek. Prince został drugi raz w życiu ochrzczony i rzucił się w wir nowej działalności z poświęceniem neofity. Podobno widywano go w domach Minneapolis, przekonującego na rzecz swego nowego Kościoła. W którymś momencie zrezygnował nawet z operacji biodra, bo zmuszałaby go do skorzystania z niedozwolonej wśród Świadków transfuzji krwi. Oczywiście jego wybory religijne nie mogły pozostać bez wpływu na sprawy artystyczne, bracia w wierze odbyli z nim szereg stosownie motywujących rozmów. Ich skutek dało się zauważyć wyjątkowo szybko. Muzyka stała się o wiele bardziej melodyjna i pogodna, ale przede wszystkim zmieniły się teksty. Mówiąc najogólniej, wydelikatniały, przestały być, co naturalne w takiej sytuacji, „manifestem seksu”, jak je niekiedy określano. Także jego koncerty stały się o wiele mniej prowokujące, co część publiczności przyjęła z prawdziwą ulgą. W każdym razie fani nie przestali go kochać nawet wtedy, gdy zaproponował im albumy w całości instrumentalne. Miał ogromny kredyt zaufania, a mimo wszelkich zmian, pozostał geniuszem i gwiazdorem najwyższych lotów. Nadal występował w najbardziej znanych salach koncertowych, w 2007 roku w Londynie śpiewał przy szczelnie wypełnionej publicznością wielkiej sali aż jedenaście wieczorów pod rząd! Otrzymał w sumie siedem statuetek Grammy, w 2004 roku wprowadzono go do Rock&Roll Hall of Fame, mnóstwo młodszych muzyków, przecież nie tylko amerykańskich, uważa go za swego mistrza. Lionel Richie powiedział, że „Prince to taki artysta, któremu publiczność jest w stanie wybaczyć wszystko. Wierzę, że jego nieograniczony talent i instynkt podszepną mu zawsze dobre rozwiązania, cokolwiek by robił. Prawdziwe zwierzę artystyczne, drugiego takiego jeszcze nie spotkałem i wątpię, żeby się taki kiedykolwiek narodził”.
Ostatnie dwa albumy, „HITNRUN ONE” i „HITNRUN TWO” ukazały się odpowiednio we wrześniu i grudniu ubiegłego roku. 25 marca na koncercie w Toronto, na cześć Davida Bowie niespodziewanie zaśpiewał jego słynne „Heroes”. „David był jednym z tych, jakich podziwiałem najbardziej. Zawsze wiedział co chce powiedzieć swoją muzyką, staram się go w tym naśladować”, powiedział. Ostatni raz wystąpił 14 kwietnia w Fox Theater w Atlancie. Zanim tam przybył, napisał na Twitterze, że jego koncert powinni zobaczyć wszyscy „interesujący się muzyką, sztuką, teatrem, seksem i duchowością”. Widzowie dopisali, sala pękała w szwach. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek kłopoty zdrowotne Prince’a, był w doskonałej formie i bardzo dużo śpiewał.
Gdy wracał z tego koncertu swym samolotem do domu, poczuł się na tyle źle, że samolot musiał awaryjnie lądować w Illionois, a karetka zabrała go natychmiast do szpitala. Po badaniach wyszedł na własną prośbę. Kilka dni później znaleziono go martwego we własnej posiadłości Paisley Park. Grypa? Narkotyki? Czy może jak twierdzą jeszcze inni AIDS? A jakie to ma w gruncie rzeczy znaczenie? Odszedł i tylko to się liczy, miał tylko 57 lat.
Kazał się spopielić, a prochy rozsypać w miejscu przez siebie wyznaczonym i nikomu, poza wykonawcą swej woli, nieznanym. Wśród żegnających w mediach Prince’a artystów nie zabrakło Micka Jaggera: „Był prawdziwym rewolucjonistą, wspaniałym muzykiem i kompozytorem. Pisał świetne teksty piosenek, rewelacyjnie grał na gitarze. Jego talent był nieograniczony. To jeden z najbardziej interesujących i unikalnych artystów ostatnich trzydziestu lat”. Co można do tych słów dodać? Chyba już wszystko zostało powiedziane.
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcie: Prince występujący w Brukseli w ramach trasy „Hit N Run” w 1986 roku [Yves Lorson, CC BY 2.0]
Artykuł ukazał się w numerze 6/2016 miesięcznika Muzyk.