Pierwszy raz zetknąłem się z nim, kiedy miałem dziesięć lat. Mój Tato zabrał mnie na nagranie do radia, na Malczewskiego w Warszawie. Dogrywali solo na alcie w jakiejś piosence. Poszło dość szybko. Tyle pamiętam. Mijały lata. Muzyka stała się moją pasją. Rozpocząłem naukę gry na kontrabasie i zaczął się mój JAZZ! Pierwsze zespoły. Studia w Katowicach, Heavy Metal Sextet, sukcesy. Potem Warszawa. Big Band Wieśka Pieregorólki, nagrania, koncerty. Grałem bardzo dużo. Wtedy głównie jako sideman. Pod koniec lat osiemdziesiątych zadzwonił do mnie i zaproponował jakiś gig, nie pamiętam gdzie. I tak się zaczęła moja, trwająca do dziś, już prawie trzydziestoletnia współpraca z jednym z najwybitniejszych polskich muzyków – Włodzimierzem Nahornym. Strach pomyśleć, co by było, gdybym wtedy akurat nie miał czasu… Potem przyszły następne grania. Tak konkretnie, z datą, to pamiętam na sto procent, że graliśmy w legendarnym Akwarium, w sierpniu 1991 roku, ale na pewno nie był to pierwszy raz. Zresztą mniejsza o to. Ta data czyni nas najdłużej istniejącym, jak dotąd, triem w polskim jazzie. Na perkusji, też od początku, gra Piotr Biskupski. Nagraliśmy kilkanaście płyt, zagraliśmy setki koncertów. Trio jest również bazą wszystkich innych przedsięwzięć Mistrza.
Współpraca z Włodkiem odmieniła moje życie. Tyle się od niego nauczyłem, do tego zwiedziłem pół świata. Jest to artysta pełen nowatorskich pomysłów. Zawsze wie, czego chce. Jego kompozycje są niełatwe, czasem skomplikowane formalnie, jednak zawsze logiczne i zrozumiałe. Żadnych pokrętnych dziwactw. W improwizacjach nigdy się nie powtarza. Zawsze ryzykuje, przeciera nowe ścieżki. Do tego wszystkiego, jest on muzykiem awangardowym. Trudno uwierzyć, że najbardziej liryczny polski jazzman, kompozytor niezliczonej ilości przepięknych melodyjnych utworów, z „Jej portretem” na czele, pianista operujący sobie tylko właściwą słowiańsko-jazzową harmonią, jest zagorzałym frytowcem! Ale to prawda! Ręczę! Proszę uważnie posłuchać jego solówek. Zawsze wsadzi coś „obok”, tyle, że muzycznie uzasadnione. Jest tego pełno na płytach sextetu, z transkrypcjami polskiej klasyki, też na „Dolce far niente …i nic więcej” i na „Hope” z triem. Sextet i trio to dwa jego sztandarowe składy. W sextecie gramy Chopina, Karłowicza, Paderewskiego, Szymanowskiego i Maciejewskiego. Jest to muzyka na wskroś współczesna, wykraczająca poza jazz, w czystej postaci kontynuacja i rozwinięcie Trzeciego Nurtu. Nahorny przecież zaczynał swoją wielką karierę w sextecie Andrzeja Trzaskowskiego (ojca prezydenta Warszawy). Trochę dziś zapomniany Trzaskowski był guru awangardy i to takiej właśnie koncepcyjnej, przemyślanej. Z jednej strony zaprogramowanej, z drugiej pozostawiającej improwizatorom wiele swobody. Obok Włodka, grali tam Tomasz Stańko lub Ted Curson na trąbie, Janusz Muniak na tenorze i sopranie, Jacek Ostaszewski na basie, Adam Jędrzejowski na bębnach, no i lider na pianie. Jest płyta „Polish Jazz vol. 11”. Gorąco polecam ją współczesnym młodym awangardzistom…
Ad rem. Trio, jak wspomniałem, to baza wielu przedsięwzięć Nahornego, ale przede wszystkim jest ono samodzielnym artystycznym bytem. To z nim najwięcej koncertujemy. Tu pianistyka Włodka lśni w pełnej krasie. Granie z nim to chodzenie po nieudeptanym śniegu. Za każdym razem, na każdym koncercie. To jest dla mnie niesamowita życiowa przygoda. W większości niby są to „normalne” utwory, zawsze jednak jest jakiś myk, jakiś wihajster, który czyni je wyjątkowymi, niepowtarzalnymi i jemu tylko właściwymi. Niby są oparte o „normalne” harmonie, Włodek jednak potrafi je otwierać, inspirować i wciągać w interakcję, zawsze.
Do tego wszystkiego jestem producentem i wydawcą jego płyt. Dotąd były cztery: „Dolce far niente …i nic więcej” (2002), „Śpiewnik Nahornego” (2003), „Chopin Genius Loci” (2010) i „Hope” (2014). Jest już piąta. Wydana w grudniu. Nahorny Trio – „Ballad Book – Okruchy dzieciństwa”. Jedenaście utworów, sporo całkiem nowych, żaden jeszcze nie był publikowany w wersji instrumentalnej. Dla mnie rewelacja. Proszę mi wybaczyć tę megalomanię, przecież gram tam na basie, do tego sporo solówek, jednak to powiem – tak, jestem z nich bardzo zadowolony. Włodek oczywiście genialny. Jego romantyczna dusza właśnie w balladach odnajduje swe piękne liryczne wcielenie. Przez krytyków nazywany jest Chopinem jazzu, nie bez przyczyny. Wymyślił to chyba Piotrek Iwicki.
Mam do tej płyty szczególny stosunek. Jest ona inna niż poprzednie, nagrane przez nas w trio. Sformatowana stylistycznie. Wydaje mi się, że trzeba nam dziś oddechu, ciszy i spokoju, zadumy i refleksji. Wszystko teraz na nas krzyczy, a my chcemy odpocząć. Niepotrzebne nam są kaskady dźwięków i walenie w bębny. Pewnie się starzeję…
Tytuł „Okruchy dzieciństwa” nawiązuje do miasta gdzie Włodzio spędził swe młode lata – do Kwidzyna. Tam pojechaliśmy robić zdjęcia, które są w książeczce (fot. Piotr Gruchała). A tak poza wszystkim to są dwa lata mojej pracy. Nagrania, miksowanie, pozyskiwanie środków, sponsorów, patronów i to wszystko, co przy takiej płycie trzeba zrobić. Przyłożyłem się, bo jest wyjątkowa. Trochę to się rozciągnęło w czasie, ale warto było. Będziemy grali koncerty w całej Polsce, może ktoś akurat nie będzie miał nic innego do roboty, znajdzie czas i wpadnie… Zapraszam.
A ja cały czas pamiętam Włodzimierza Nahornego z tej sesji z Ojcem, w 1970 roku. Kto by wtedy pomyślał, że tak się to wszystko potoczy…
Już całkiem na zakończenie, życzę dużo wspaniałej muzyki w Nowym Roku, pomyślności.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 1/2019 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie: Piotr Gruchała, grafika: Jacek Drążkowski
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.