Największy w USA przegląd kina niezależnego, nie tylko amerykańskiego, nazywa się Sundance Film Festival. Od pierwszej edycji w 1978 roku, tej cieszącej się sporym uznaniem inicjatywie, patronuje Robert Redford. Najbardziej oczekiwanym tegorocznym filmem był niewątpliwie osiemdziesięciopięciominutowy dokument „Miss Americana”, poświęcony życiu i twórczości Taylor Swift. Nakręciła go w ciągu kilku miesięcy Lana Wilson, zaledwie 37-letnia, uznana już realizatorka. Premiera zakończyła się pełnym sukcesem. Jury nie szczędziło pochwał, a widownia nagrodziła realizatorów owacją na stojąco. Tuż po zakończeniu przeglądu, film został udostępniony na jednej z platform telewizyjnych, gdzie zyskał ogromną ilość wyświetleń w wielu krajach, także w Polsce. Na różnych forach internetowych wybuchły ożywione dyskusje zwolenników i przeciwników nie tylko filmu, ale i samej artystki. Dowodzą niewątpliwie ogromnej popularności Taylor Swift, którą „Miss Americana” jeszcze podsyciła.
Nie zamierzam opowiadać filmu. Kto chce, zobaczy go i oceni, czy w ogóle, a jeśli tak, to w jakim stopniu obala mity wyrosłe wokół amerykańskiej gwiazdy. Interesuje mnie bardziej kwestia dochodzenia do szczytów popularności i sposobów pozwalających na zachowanie sławy. Pytanie najważniejsze: jak to się stało, że nastolatka z prowincji potrafiła zawładnąć amerykańskim przemysłem muzycznym i stać się jego twarzą? Akurat na przykładzie Taylor Swift podobne rozważania wydają się wręcz frapujące.
Jak na potężnie zurbanizowane USA, liczące niecałe sto tysięcy mieszkańców Reading w Pensylwanii, jest miastem raczej małym. 13 grudnia 1989 roku, w rodzinie doradcy podatkowego, Scotta Kingsleya Swifta i jego żony, Andrei, urodziła się córeczka. Młoda matka natychmiast rzuciła pracę eksperta finansowego i zajęła się maleństwem. Podobno rodzice bardziej liczyli się z przyjściem na świat chłopca, więc dla dziewczynki trzeba było szybko znaleźć imię. Mama nie miała z tym jednak żadnego problemu i nazwała ją nazwiskiem ulubionego piosenkarza, Jamesa Taylora. Być może w Polsce imię Rodowicz albo Santor byłoby trudne do zaakceptowania, ale tam? Trzy lata później urodził się wyczekiwany syn, Austin, dziś wzięty aktor, a niedługo potem rodzina przeniosła się do Montgomery, gdzie na jedenastoakrowej działce założyli farmę bożonarodzeniowych choinek. Interes jakoś się kręcił, ale rodzice zdecydowali się na kolejną przeprowadzkę, tym razem na przedmieścia Wyomissing, gdzie rodzeństwo poszło do szkoły prowadzonej przez siostry bernardynki.

Zmiany adresu, a zatem i środowiska, rzadko służą dobremu rozwojowi więzi z rówieśnikami, toteż na Taylor koledzy z klasy spoglądali z wyraźną niechęcią. Zaczęły się docinki i cały zasób nieprzyjemnych poczynań, nazywanych czasem sekowaniem. Ambitna dziewczynka z którą nikt nie chciał rozmawiać, ani tym bardziej zaprosić ją na urodziny, znosiła to wyjątkowo źle. Ratunku dla siebie szukała w pisaniu wierszy. Codzienna praktyka w tym zakresie zaczęła owocować coraz lepszymi utworami, aż otrzymała pierwszą nagrodę za trzystronicowy poemat „Monster in My Closet”. Wówczas zrozumiała, że sukcesy w dziedzinie sztuki mogą być nie tylko najlepszym lekarstwem na jej problemy, ale również udowodnieniem otoczeniu posiadania niedostrzeganych talentów. Aby podbić wrażenie, w tym samym czasie zapisała się do czegoś, co szumnie nazywano dziecięcym teatrem muzycznym. Piosenki, często wykonywane z odpowiednim układem choreograficznym, były przedzielane scenkami aktorskimi. Zmotywowana Taylor zwracała na siebie uwagę opiekunów swoją pracowitością, a także łatwością w wykonywaniu nawet bardziej skomplikowanych zadań. Szybko jednak doszła do wniosku, że przedsięwzięcie, przygotowywane pod kątem możliwości dziecięcych wykonawców, jest dla niej zbyt łatwe. Z tego powodu przekonała rodziców do regularnych lekcji śpiewu i gry aktorskiej w Nowym Jorku, prowadzonych przez profesjonalistów. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, dostrzegam jak ogromnie te lekcje mi się przydały. Zyskałam elementarne podstawy śpiewania, połączone z odpowiednimi ćwiczeniami całego aparatu głosowego i przepony. Jeszcze ważniejsze było, że ci mądrzy nauczyciele potrafili w nas, słodkich dzieciakach, zaszczepić wiarę w siebie, w to, że można osiągnąć prawdziwy sukces, jeśli się tego pragnie, a przede wszystkim ostro pracuje. Nawet gdybym na tych lekcjach niczego się nie nauczyła, to i tak uświadomienie sobie, że jest się odpowiedzialnym za swój los, jest warte pieniędzy wydanych na te lekcje. Wśród moich idoli znalazł się wtedy tancerz, z którym miałam zajęcia. Występując na scenie jeździł z jakąś rewią, źle zeskoczył i fatalnie złamał nogę. Fachowcy postawili na nim krzyżyk, a on się zaparł, ćwiczył mimo bólu i wrócił do zawodu. Pracował jeszcze kilka lat, aż został trenerem tańca. Patrzyłam na niego i pomyślałam sobie: jeżeli Thomas potrafił dzięki ogromnej pracy pozbierać się ze swojej katastrofy, to dlaczego ja bym nie mogła zostać tym, kim chcę? I wtedy zrozumiałam, że muszę być wierna jednej zasadzie: wyznacz cel i działaj tak, by go osiągnąć! To może dziś śmiesznie zabrzmieć, że taka dziewczyneczka, która jeszcze czasem dłubała w nosie, podejmuje wyzwanie na całe życie: jestem gotowa na morderczą pracę, na wyrzeczenia, ale będę wielką piosenkarką.
Proszę zapamiętać te słowa, stanowiące moim zdaniem klucz do zrozumienia dzisiejszego fenomenu pod tytułem Taylor Swift. Oczywiście wiele dzieci chce być w przyszłości artystami, choć nic z tego nie wynika. Ona odwrotnie: przekonana o zwycięstwie, krok po kroku realizowała swój zamiar. Drugiej, tak konsekwentnej w dochodzeniu do celu artystki, nie znam. Miała już wtedy swoje idolki, bo podczas kolejnej podróży na zajęcia w Nowym Jorku usłyszała w radiu, jak śpiewa Shania Twain, a niedługo potem obejrzała w telewizji dokument o karierze Faith Hill. Ich interpretacje zrobiły na niej kolosalne wrażenie. Dlaczego nie śpiewać tak jak one, dlaczego nie dzielić się opowieściami o swoim życiu, czy o zdarzeniach u sąsiadów? Do wytrwałości zachęcała ją także ukochana babcia ze strony mamy, niegdyś śpiewaczka operowa, Marjorie Finlay, jedyna artystka w rodzinie. Młoda osóbka już wiedziała, że karty w country rozdaje Nashville, więc jeśli chce się cokolwiek osiągnąć, trzeba tam być. Zaczęła namawiać mamę na podróż do Muzycznego Miasta i oczywiście dopięła swego. Udało im się poznać kilka kultowych miejsc związanych ze stolicą country i dotrzeć do biur paru wytwórni, gdzie pozwolono jej na pozostawienie swoich nagrań popularnych przebojów, dokonanych z taśmami karaoke.

Być może innemu dziecku odechciałoby się czynienia jakichkolwiek dalszych starań w drodze do kariery, ale nie jej. Najpierw dokończyła swoją pierwszą powieść, „Girl Named Girl”. Poza tym szczęśliwie złożyło się, że pewien serwisant komputerowy z jej miasta, a zarazem lokalny muzyk, Ronnie Cremer, pokazał jej kilka chwytów gitarowych. Pojęcia nie miał, jak bardzo ten gest zaważy na przyszłości dziesięciolatki. Wniebowzięta uprosiła go, by pomógł jej zapisać nuty do pierwszej, całkowicie własnej piosenki, „Lucky You”, a także zaczęła uczyć się gry na pianinie i banjo. Trochę później, po nawiązaniu współpracy z nowojorskim menadżerem, Danem Dymtrowem, została modelką znanej firmy odzieżowej, Abercrombie & Fitch. Udało się jej także nagrać firmową piosenkę reklamową, która powtarzana w stacjach telewizyjnych i radiowych zyskała pewną popularność.
„Miałam trzynaście lat, byłam pewna, że moja chwila triumfu lada moment nadejdzie. Chciałam się do niej przygotować, więc napisałam coś, co nazwałam kodeksem moralnym. Mama mi często powtarzała, że niezależnie od tego kim będę, muszę postępować uczciwie, bo to najważniejsze dla każdego. Pierwszy punkt mówił o tym, że muszę czynić w życiu dobro i nigdy nie powinnam od niego odstąpić, dalsze też utrzymane były w podobnym tonie. Kodeks sama sobie oprawiłam, stoi na moim biurku. W moim przekonaniu do dziś przestrzegam wszystkiego, co tam napisałam. Dałam go do przeczytania rodzicom, oboje byli wzruszeni, zresztą zawsze byli dla mnie najżyczliwszymi ludźmi na ziemi”.
Niedługo później Taylor otrzymała propozycję, uważaną nie bez podstaw, za klucz do kariery. Chodziło o zaśpiewanie hymnu amerykańskiego na otwarciu turnieju tenisowego US Open w Nowym Jorku. Jak wiadomo, kiedyś nawet pewna polska piosenkarka śpiewająca za granicą Mazurka Dąbrowskiego wzbudziła w kraju ożywioną dyskusję, choć nie entuzjastyczną, ale Swift swej szansy nie zmarnowała. Jednoznacznie podobała się widzom i krytykom, dla szerokiej widowni to był pierwszy moment poznania „Dziewczyny z Pensylwanii”.
Ciągle marzyłam o karierze, więc rok później kochany tata postanowił mi pomóc i przeniósł się do biura swej firmy w Nashville, a my zamieszkaliśmy w Hendersonville. Znów z mamą przeszliśmy wiele razy całe miasto i jakimś cudownym zrządzeniem losu udało mi się nawiązać luźną współpracę z kilkoma znanymi autorami piosenek. Wśród nich byli Troy Verges, Brett Beavers i bracia Warren. Jednak najwięcej zawdzięczam Liz Rose. Wiedziałam doskonale, że niewiele umiem. Mama zapisała mnie do normalnej szkoły, a raz w tygodniu przychodziłam na dwie godziny lekcji po południu do Liz. Przynosiłam jej teksty piosenek, które napisałam od poprzedniego naszego spotkania. Starałam się, żeby zawsze to były opowieści z życia, o tym, co mi się wydarzyło w szkole, czy na ulicy. A co o tych próbach sądzi sama Liz, autorka licznych countrowych przebojów? To było coś przedziwnego. Siadało przede mną czternastoletnie dziecko, wyciągało zapisane kartki z wierszami, które stanowiły coś w rodzaju pamiętnika. Taylor umiała spojrzeć na rzeczywistość w wieloraki sposób, pisała nie tylko o tym, co spotkało ją lub jej koleżanki, ale potrafiła te zdarzenia zinterpretować i spuentować, niczym dojrzała autorka! Jakich trafnych określeń używała! Najdziwniejsze, że ona doskonale wiedziała co chce napisać i w jaki sposób. Moje zadanie ograniczało się do nieznacznego wygładzenia tych tekstów i naprawdę minimalnych ingerencji. Nigdy nie spotkałam kogoś tak dojrzałego w tak młodziutkim wieku, musiałam jej pomóc!

Pomogła. Czternastolatka podpisała kontrakt z firmą Sony/ATV Music Publishing. O dziwo, pomimo tego, że była pierwszą autorką, z którą podpisano umowę na pisanie piosenek w tak młodym wieku, nie czuła się zbyt szczęśliwa. Okazało się, że wytwórnia żąda, by w ewentualnych nagraniach Taylor korzystała przede wszystkim z dorobku innych twórców. Poza tym podkreślono, że na premierę płyty może liczyć dopiero po skończeniu osiemnastu lat. Swift wściekła się. „Byłam ogromnie wdzięczna Liz za to, co dla mnie zrobiła, a jednocześnie miałam świadomość, że tracę czas. Na szczęście nawiązałam kontakt ze Scottem Borchettą, który akurat zakładał własną, niezależną wytwórnię Big Machine Records. Spotkaliśmy się, a on mówi: Dziecko, słyszałem jak śpiewasz, znam twoje teksty. Chcesz nagrać u mnie swój debiut? Nie bój się, finansowo cię nie skrzywdzę. Niech przyjdzie do mnie twój ojciec, podpisze umowę w twoim imieniu, będzie pełnomocnikiem. Myślałam że śnię, ale Scott nie żartował! Jednak Taylor sama doszła do wniosku, że repertuar na premierowej płycie nie powinien składać się wyłącznie z własnych utworów. Owszem, wszystkie teksty są jej, do trzech piosenek napisała też muzykę, sześć dalszych powstało we współpracy z Liz, a do dwóch doproszono innych autorów. Prawdziwym darem nieba stał się poznany dość przypadkowo, w szopie za studiem nagraniowym, producent i muzyk, Nathan Chapman. Ich współpraca trwa w najlepsze do dziś. „Wspaniały facet i artysta, gdyby nie Nathan, mnie by w muzyce w ogóle nie było!” To on zadbał o aranżację, wszelkie kwestie muzyczne i dobór instrumentalistów. Muzycznie całość materiału utrzymana jest w stylu country, częściowo ułatwionego, przechodzącego w pop.
Wybór country stał się świadomą decyzją Taylor i Scotta. W Polsce, podobnie jak w kilku innych krajach Europy, country nie ma najlepszej opinii, a złośliwcy utrzymują, że to takie amerykańskie disco polo. To jakaś totalna bzdura, wynikła z kompletnej nieznajomości tego gatunku. Country odwołuje się przede wszystkim do codzienności, opowiada o realnych, życiowych problemach zwykłych, szeregowych ludzi. Chodzi w nim o prawdy uniwersalne, proste i zrozumiałe, o to co uwiera, wzrusza, bawi. Szczerość jest jednym z największych atutów tego stylu. Kiedy się wsłuchać w teksty Taylor, natychmiast widać ich countrową proweniencję. Każdy muzyk ma swoją własną niszę, swój sposób opisywania świata i siebie. Ja niemal zawsze opowiadam pewną historię, najczęściej coś, co mi się przytrafiło, co bywa wstrętne albo miłe. Gdy moja mama cierpiała z powodu nowotworu, napisałam, żeby się nie poddawała i walczyła o życie, a potem zaśpiewało ze mną tę piosenkę kilkadziesiąt tysięcy ludzi! Wstąpiła w nią wiara, że wygra. Tak się stało! Jeśli moja koleżanka zmaga się z bulimią, też wierzę, że moja piosenka na ten temat może jej pomóc, dodać otuchy.
Debiutancki singiel „Tim McGraw”, natychmiast stał się przebojem. Miłosna historia: on jest w ostatniej klasie szkoły średniej, ona w pierwszej. Życie ich brutalnie rozłącza, ponieważ chłopak wyjeżdża na studia. Banał? Niekoniecznie, wszystko zależy od sposobu opowiedzenia całej, autentycznej zresztą historii z życia piosenkarki. Taylor wyśpiewała ją tak, że mnóstwo dziewczyn, ale też ich matek, potraktowało piosenkę jako własne wspomnienie z przeszłości. Krążek „Taylor Swift” okazał się świetny pod każdym względem. Dobre, nośne utwory, znakomite aranżacje, wykonanie, a przede wszystkim urokliwa, przekonująca w każdej chwili do siebie Taylor, złożyły się na nieprawdopodobny sukces. Padł rekord, płyta była obecna na liście Billboard 200 przez 157 tygodni, jest do dziś w sprzedaży, znalazła ponad 9 milionów nabywców! Ten jeden krążek przeniósł Swift do grupy najbardziej uwielbianych pieśniarek w USA, a utytułowane countrowe sławy składały propozycje wspólnych występów. Koncertowała w pierwszej części wieczorów Faith Hill, George’a Straita, Tima McGrawa, Brada Paisley’a czy grupy Rascal Flatts. Bywało, że na końcu jej części spore grupki widzów wychodziły, nie zainteresowane resztą programu. Rozsypał się przed nią worek najcenniejszych nagród i tytułów. „Potrafi powiedzieć nie tylko o własnym pokoleniu całą prawdę”. „Zabrała Nashville i country w niezapomnianą podróż po świecie”. „Oto nowe spojrzenie na muzyczną Amerykę, jakiej nie powstydziliby się najwięksi artyści!” Krytycy rozpływali się w wyszukanych komplementach. Czy można się im dziwić? Młodziutka a już artystycznie dojrzała, piękna, niezmanierowana, była nie tylko dla country kimś niezwykłym. Na bankietach przyjmowała należne hołdy, choć była zbyt młoda, by wypić choćby kieliszek szampana! Spełnił się jej sen, ale miała jeszcze ambitniejsze plany.

Rozpisałem się na temat drogi doprowadzającej do wydania i triumfu pierwszego albumu, jednak wydaje mi się ona najciekawsza. Na jej sukces, zależnie od osoby kreującej sądy, można spoglądać różnie. Scott Borchetta oświadczył w wywiadzie: Czułem ogromny potencjał Swift, wiedziałem, że wygrana jest niemal pewna. Wzajemnie siebie potrzebujemy. Ona znalazła we mnie promotora, a ja artystkę, lokomotywę mojej firmy. Jest świeża, autentyczna, zabawna. Potrafi być nawet zbyt szczera i nadmiernie otwarta. Z jednej strony prawdziwek, jeszcze słodkie dziecko, uczennica, z drugiej już gwiazda. Takie cechy dorosłych mężczyzn poruszają, a ich żony doszukują się w Taylor siebie sprzed lat. Małolaty mają nową guru, bo ona jest jedną z nich. Już sporo umie, ale zapewnię jej pomoc najlepszych fachowców, zrobię z niej najlepszą na świecie! Czuję się za nią odpowiedzialny, także we własnym interesie. Dla nagrania i promocji tego albumu postawiłem wszystko na jedną kartę. Zadłużyłem się tak, że gdybyśmy przegrali, siedziałbym za kratami do śmierci, ale nie żałuję ryzyka.
Tim Bright, dziennikarz, producent muzyczny: Taki sukces pierwszego albumu ma wielu ojców, nic samo się nie zrobi. Potrzebna jest do tego potężna machina, którą dostała, każdy w niej odpowiedzialny jest za swoje poletko, a praca trwa bez limitu godzin i wolnych dni. Harują wszyscy, ale i zyski, choć nieproporcjonalnie, obejmują każdego. Nawet techniczni wiedzą, że pracują na wspólny sukces. Kontakty z mediami, organizacja spotkań, koncertów, życia w sieci, stanowią wierzchołek góry miliona działań, a wszystko musi być wykonane perfekcyjnie i najlepiej na wczoraj. Każdy ruch wymaga uruchomienia ogromnych funduszy, które skądś trzeba mieć, bez nadmiernej pewności, że inwestycje przyniosą zyski… Często hamulcowym staje się najbardziej zainteresowany, czyli główny artysta, któremu wydaje się, że już zrobił swoje i nic go nie obchodzi, poza profitami. Taki kretyn to zgroza. Skoro mówimy o Swift, powiem, że akurat to dziecko ma dobrze poukładane w głowie, chce się jej pracować. Każdego dnia otrzymuje plan zajęć, bywają dni, gdy dla siebie od rana do wieczora ma mniej, niż godzinę. Wytrzymuje to, nie mówi, że ją boli głowa. Ta dziewczyna zajdzie daleko, zobaczycie! Znam Scotta nie od dziś, gratuluję mu, połowa wygranej Taylor należy do niego!
Australijski producent, Paul Simmon: Przez całe życie zawodowe coś sprzedaję: samochody, elektronikę, jachty, biżuterię, najdłużej siedzę w show biznesie. Jakby to cynicznie nie brzmiało, większych różnic w tej pracy nie widzę. Zawsze trzeba określić klienta, pożenić go z produktem, znaleźć odpowiedni język reklamy i cenę. Swift ma niewyobrażalny potencjał, teoretycznie kupią ją wszyscy, od małolatów po mocno dojrzałych ludzi, takich jak ja. Ale warunkiem powodzenia jest repertuar. Nie wolno jej odejść od naiwnej szczerości, jaką reprezentuje, musi być każdego wieczoru i na każdej płycie wzruszająca i śmieszna zarazem. Moim zdaniem ustawią ją wielkie widowiska.
Najpierw należało znaleźć formułę wielkich koncertów, a czas naglił. Wiadomo, efekt nowości trwa krótko, trzeba go zaspokoić jak najszybciej. Zaangażowano czołowych specjalistów, między innymi reżysera pracującego poprzednio z wielkimi piosenkarzami, podobno nawet ze Streisand, doświadczonego estradowego choreografa, specjalistę od efektów specjalnych, oświetleniowca… Scenariusz widowiska powstał w ciągu kilku dni. Gwieździe miały towarzyszyć młodziutkie tak jak ona, piękne modelki i spora grupa tancerzy. Praca była mordercza, trwająca po wiele godzin każdego dnia.
Śpiewałam, grałam na gitarze, tańczyłam, przekomarzałam się z publicznością, moje koncerty były naprawdę widowiskowe, dziejące się na kilku płaszczyznach. Momentami myślałam, że to jakiś sen. Obudzę się i wszystko zniknie, jak domek z piasku. Takie wieczory są naprawdę męczące, nie miałam wprawy, czułam strużki potu pod kostiumem, ale nie zwalniałam. Starałam się kierować w pracy etyką i tym moim kodeksem. Skoro widzowie przyszli, poświęcili czas, o pieniądzach nie wspominając, muszę dać z siebie wszystko, przecież marzyłam o tym. To taki zawód, że żyje się z pochwał innych, z nich czerpie radość i poczucie spełnienia, a ja muszę panować nad emocjami, ciałem, zmęczeniem. Chcę dowieść mojej wartości, pokazać, że zasługuję na nią. Więc mówię sobie: dalej, Taylor, ruszaj się i uśmiechaj, sama chciałaś!
Na odpoczynek rzeczywiście nie było czasu. W październiku 2007 roku otrzymała nagrodę, z której jest wyjątkowo dumna: statuetkę dla najlepszej śpiewającej autorki, przyznaną przez Nashville Songwriters Association International. Niedługo potem wyszedł jej mini-album świąteczny „Sounds of the Season. The Taylor Swift Holiday Collection”. „Obiecałam go rodzicom, przede wszystkim mamie. Nigdy w życiu nie pozwoliłabym sobie na niedotrzymanie im słowa!” Listopad 2008 roku przyniósł premierę jej drugiego, także countrowego albumu, „Fearless”, który w ciągu pierwszego tygodnia znalazł aż 592,000 nabywców! To był najlepiej sprzedający się krążek następnego roku w USA, ale też w Australii i Wielkiej Brytanii, sześciokrotnie pokrywał się platyną, by z czasem zyskać status diamentowego. Z trzynastu utworów tym razem napisała samodzielnie sześć, pięć z nich ukazało się na singlach, a dwa z nich, „Love Story”, a przede wszystkim „You Belong with Me” stały się ogromnymi przebojami. Fearless znaczy nieustraszony. Dla mnie nieustraszone jest życie, mimo tego, co cię w nim śmiertelnie przeraża. Nieustraszona jest miłość w jaką wchodzimy, mimo złych doświadczeń z poprzednią. Jednak bez względu na to, co myślisz o miłości, wierz w nią! Mówię ci, jest nieustraszona, właśnie dlatego piszę te piosenki! Zdaniem fachowców, po sukcesie pierwszego krążka, drugi musi być artystycznie słabszy, ale Taylor to nie dotyczy. Dwudziestoletnia Swift znalazła się w najściślejszej, już nie tylko amerykańskiej estradowej superlidze.

Jednym z większych kłopotów nastoletnich gwiazd, bywa określenie adresatów ich piosenek. Czy powinni nimi być ciągle tak samo młodzi ludzie jak na początku drogi, czy też lepiej, gdy wykonawca dojrzewa wespół z widzami? Fachowcy mają różne zdanie, ale sztab Swift i ona sama nie mieli wątpliwości. Mam mnóstwo dowodów na to, że dorastam wspólnie z wami, moją publicznością. Każdego dnia zdobywamy, w pewnym sensie razem, coraz poważniejsze życiowe doświadczenia. To wspaniałe, że często przeżywamy podobne radości i przerażenia, bo wówczas gdy o nich śpiewam, dla wielu z was brzmią tak, jakby pochodziły ze wspólnego pamiętnika! W ten sposób, przysięgam, łączy mnie z wami coraz więcej…
Dowodem takiej koncepcji jest kolejny album, „Speak Now” z 2010 roku, kupiony przez tydzień przez milion fanów, obecnie sześciokrotnie platynowy. Zawierał czternaście wyłącznie jej utworów. Pamiętacie? Pastor tuż przed udzieleniem ślubu mówi: Powiedz teraz, jeśli wiesz o jakiejś przeszkodzie, dzięki której tej związek będzie nieważny. Te słowa mają dla mnie szersze znaczenie. Nie zabieramy głosu w ważnej sprawie, bo się boimy, albo mamy to w nosie. Dlaczego się wstydzimy powiedzieć, że kochamy? Drugiej szansy w życiu możemy nigdy nie otrzymać. Nie odwlekajmy mówienia prawdy, nigdy! Wyszedł ciekawy, nie pozbawiony odniesień społecznych, a nawet politycznych krążek, w którym, jak zwykle u Taylor, królowała miłość, oraz skołatane, rozbite serca. Wzorowo nagrany, muzycznie w dalszym ciągu utrzymany w countrowej odmianie popu, brzmiał pięknie.
Jeszcze większym sukcesem komercyjnym, był „Red”. Tu już pop górował nad country, nie brakowało elementów heartland rocka i dubstepu. Poza tym jako autorka Taylor zdecydowanie dopuściła do głosu innych. Gościnnie śpiewał Ed Sheeran i Gary Lightbody. W sumie siedmiokrotna platyna i, tradycyjnie, 1.2 mln sprzedanych krążków pierwszego tygodnia. Kolejny album, „1989”, zerwał z country ostatecznie, zamieniając instrumenty akustyczne na syntezatory, automaty perkusyjne i efekty elektroniczne. To było artystyczne, osobiste rozliczenie z przeszłością, z marzeniami, miłostkami i przyjaźniami, dokonane w ćwierćwiecze urodzin. „Reputation” z 2017 roku, na którym znów śpiewał Sheeran, a także Future, był już inny. Taylor rozstała się z Big Machine i związała z nowojorską Republic Records, pokazując już całkiem dorosłą, bardziej rockową twarz. Wraz z muzyką także teksty stały się ostrzejsze, a momentami nawet drapieżne. Każdy z tych albumów sprzedał się doskonale i miał znakomite recenzje. „Tworząc pop bez uciążliwych nawiązań do współczesności, jej sztuka staje się ponadczasowa, dochodząc do szczytów niedostępnych dla innych”.
Swift najwyraźniej „rozbiła bank”. Ponad 50 mln płyt, najwięcej sprzedanych kopii cyfrowych, triumfalne trasy koncertowe zaplanowane na dwa lata do przodu, ogromne dochody ze sprzedaży gadżetów, gigantyczna popularność, jakieś nieprawdopodobne 126 mln fanów śledzących ją na Instagramie i majątek obliczany na 360 mln dolarów. Czy to wystarczy do poczucia szczęścia? Niekoniecznie. Nie tylko ze wspomnianego na wstępie filmu wynika stara prawda, że im bardziej jest uwielbiana przez fanów, tym większą cenę za to płaci. Popularność nieuchronnie zmusza do pewnego rodzaju odgrodzenia i życia w getcie złotej klatki. Musiała się nauczyć żyć w ciągłej obecności kilkunastu ochroniarzy. Kiedyś po koncercie w Atlancie celowo zmyliła opiekunów i chciała samodzielnie wejść do samochodu. Jej droga wynosiła raptem kilka metrów. Wystarczyło, że pojawiła się w bocznych drzwiach wyjściowych, a fani ją rozpoznali i wrzeszcząc rzucili w jej kierunku. Wysunął się las rąk na powitanie, ale kilka dłoni chwyciło za ozdobę na szyi, chcąc ją zerwać. Co by było, gdyby nie przypadkowo stojący tuż obok policjanci? Roztrzęsiona Taylor przez kilka dni nie mogła dojść do siebie. Kiedyś zobaczyła przyklejone do swojego okna trzy twarze i jeden uniesiony rewolwer w taki sposób, by go zobaczyła. Razu pewnego udało się wtargnąć nieznajomemu do jej, niby solidnie strzeżonej, garderoby. Na szczęście wpadł, chwycił rajstopy z wieszaka i uciekł ze zdobyczą.
Tim Bright: A czego oczekiwała? Jest dla ludzi kimś ze świata Disneya, księżniczką z obcej planety. Są tacy, co oddadzą pół życia za rozmowę z Taylor, bo dla nich to ktoś ważniejszy niż Matka Boska, a inni z radością tę czarownicę spaliliby na stosie. Świat pełny jest świrów, którzy zechcą ją dotknąć, obciąć kępkę włosów, pocałować. Zawsze znajdzie się tysiąc sukinsynów marzących o obrabowaniu jej, czy porwaniu dla pieniędzy. Wybierając karierę, zdecydowała o samotności, o diablo wąziutkim świecie dla niej dostępnym. Nigdy nie pójdzie z chłopakiem na piwo do baru, bo ją rozszarpią. Skazała siebie na samotność. Wiedziała na co się decyduje, w życiu jest zawsze coś za coś i nic za darmo!
Jestem dorosłą kobietą, mam swoje poglądy, nie podoba mi się wiele decyzji prezydenta, nasz stosunek do klimatu, osób LGBT i ciągłe bezsensowne konflikty. Jednak decydenci z mediów zmuszają mnie do zajmowania się głupstwami i żebym zawsze była grzeczna. Trzepocząca rzęsami, uśmiechnięta, nie za sexy, nie za naiwna, taka guma do żucia. Ciągle muszę się kontrolować co mówię, żeby zachować poprawność, a nawet co jem, żeby nie być za grubą, ani nieapetyczną łodygą. To przykre, że nawet po wieczorze, gdzie przyznawano mi najważniejsze nagrody, nie miałam z kim podzielić się moim szczęściem, żadnego partnera do rozmowy. Oczywiście są rodzice, brat, najwspanialsi w moim życiu ludzie, ale oni z automatu uczestniczą w takich uroczystościach. Często czuję się samotna, jak zakonnica zamknięta w celi. Akurat te skargi nie są do końca uzasadnione, Taylor łączono z wieloma młodzieńcami, a od trzech lat związana jest, jak twierdzi już na stałe, z brytyjskim aktorem, Joe Alwynem.

Jeszcze gorzej Taylor znosi okazywaną jej zazdrość środowiska. W tej branży, jak w każdej artystycznej, o prawdziwą przyjaźń jest równie trudno co o czterolistną koniczynkę, albo cielę o dwóch głowach. Zaczęło się od słynnego wyskoku Kanye’go Westa. Gdy w 2009 roku Swift odbierała nagrodę MTV za najlepszy teledysk, wyrwał jej mikrofon i oświadczył, że należy się ona Beyonce. W wywiadach konkurentów słyszy, że jest zdzirą, cwaniarą, idiotką i kłamczuchą, a także bufonem i nic nie znaczącą zawodowo, fałszywą suką. Gdy głośno oświadczyła, że radiowiec, David Mueller, w trakcie programu włożył jej rękę w majtki, West w telewizji wykrzyknął: „Cholera, współczuję mu, musiał długo nie mieć kobiety, jeśli się na nią połasił!”
Scooter Braun, który kupił wytwórnię Big Machine, a przy okazji prawa do wszystkich piosenek Swift, jej zdeklarowany przeciwnik, oświadczył: Wiem doskonale, że bycie piosenkarką tej rangi, to jeden z najtrudniejszych kawałków chleba, jaki można sobie wymyślić. Ktoś, kto podejmuje taką robotę, musi być jednocześnie skrajnym egoistą, wrażliwcem i mieć skórę słonia. Taylor narzeka, że koledzy nie noszą jej na rękach. A czy ona robi jakieś gesty w stronę innych, czy dzwoni z gratulacjami, gdy osiągną jakiś sukces? Nic podobnego! To niech siedzi cicho! Gdyby wybrała „normalny” zawód, miałaby spokojne życie. Nic w tej sprawie nie mam do dodania.
Może warto na koniec zacytować głos jej przyjaciela, producenta i współtwórcy niektórych jej przebojów. Z ręką na sercu mogę wyznać, że nikt w branży nie pracuje tak ciężko, jak ona. A już na pewno nikt, kto jest tak dobry. Choćby za to należy się jej ogromny szacunek…
To jaka jest Taylor Swift?
Tekst: Andrzej Lajborek
Strona internetowa artystki: www.taylorswift.com
Artykuł ukazał się w numerze 3/2020 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie główne: Taylor Swift na gali 2019 Billboard Music Awards w MGM Grand Garden Arena w Las Vegas (fot. Tinseltown, Shutterstock)