Wojciech Młynarski apelował onegdaj – „róbmy swoje”. No tak, ale jak daleko od tego do emigracji wewnętrznej? Czy zamykając się w świecie swojej muzyki i twórczości nie dajemy cichego przyzwolenia na wyprawiające się wokół wszeteczeństwa? Protestować czy przeczekać? A może nie wolno czekać? Bo będzie za późno? Na pewno bierność nie jest dobrym rozwiązaniem. Czyli protestować. Tyle niedomówień. Wiadomo, o co chodzi. Dam przykład. Jednym z przejawów naszej „rewolucji kulturalnej” jest plan utworzenia w jednym z liceów na Podlasiu, klasy o profilu disco polo. Mam nadzieję, że to fake… Albo, że do tego jednak nie dojdzie. Ale symptomatyczny „znak-sygnał” jest. To my te kierunki jazzowe pielęgnujemy, chuchamy, żeby się nie pochorowały, a oni łup między oczy – klasę o profilu disco polo. Jedno jest pewne. Jak się chce przeżyć ten najazd Hunów w dobrej kondycji psychicznej, to trzeba mieć zdrowie. I już prawie jesteśmy przy tytułowym narciarstwie.
Może Państwo pamiętacie cytowane przeze mnie w styczniowym felietonie słowa Dawida Ackerta? Było tam o obciążeniu psychicznym, jakiemu cały czas poddawani jesteśmy my – muzycy. Przecież treścią naszego życia jest muzyka, jej tworzenie, granie i ćwiczenie, ciągłe uczenie się. To trwa cały czas. Nie podbijamy karty w fabryce azbestu (znowu Marek Koterski). Budzimy się i już kombinujemy co by tu? I tak do nocy. Na dłuższą metę tak się nie da. Nikt tego nie wytrzyma.
Czyli potrzebne jest wytchnienie. Aby było całkowite, należy na jakiś czas, choć na kilka dni, zapomnieć o wszystkim, tak bez reszty. Odłączyć się. Wiemy, że to jest bardzo trudne, ale bez tego z odpoczynku nic nie wyjdzie.
I ja znalazłem to w narciarstwie! Zacząłem dość późno, około czterdziestki. Nigdy nie uprawiałem żadnego sportu. Nie wspiąłem się ze swymi umiejętnościami na zbyt wysoki poziom. Ale jeżdżę. Śmierć w oczy zagląda. Dusza siedzi mi na ramieniu. A ja nic. Jadę. I zapominam o wszystkim. Nie będę teraz wyliczał o czym, bo sam się przestraszę. Już na samym początku mojej narciarskiej przygody, jak tylko zacząłem jako tako jeździć, przyłapałem się na tym, że gdy w grę wchodzi walka o życie, nie ma czasu na rozmyślanie o jakichś tam gigach, próbach, ćwiczeniach czy załatwianiu koncertów. (Przy okazji. Wiecie jak jest po polsku gig? – job! Haha!)
Proszę mi wierzyć, nie jest to żadna kryptoreklama. Nic z tego nie mam. Za słabo jeżdżę… Nie sponsoruje mnie żadne biuro podróży, ani firma produkująca sprzęt narciarski, czy choćby nawet szuwaks do smarowania nart…
Tylko nie zaczynajcie za wcześnie, żeby nie nauczyć się jeździć zbyt dobrze. Wtedy ze „śmierci w oczach” i „duszy na ramieniu” nici… A to warunki sine qua non zapomnienia o bożym świecie. Mało tego, niewielka nadwaga też sprzyja (Mam nadzieję, że kiedyś i ja będę miał niewielką… Dziś dużo autoironii).
W tym roku byłem. Rewelacja! Znalazłem to, o czym piszę. Wróciłem w jednym kawałku i już myślę, że trzeba przygotowywać się kondycyjnie na przyszły rok.
Akumulator naładowany. Mam nadzieję, że starczy na nadchodzące miesiące. Plany są ambitne, twórcze, koncertowe, pedagogiczne i organizacyjne.
Przy okazji tak myślę, że nie byłoby takie głupie, gdyby w ramach świadczeń NFZ dopłacał do narciarstwa jazzmanów? Wiem, że innym grupom zawodowym też się należy. Nie jestem wyzbyty empatii, ale jako prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego przede wszystkim powinienem dbać o interesy swoich. Czy tak?
Tylko te wszeteczeństwa spokoju nie dają. Co się porobiło? A może tak znowu na narty? Jak bohater opowiadania Sławomira Mrożka na grzyby? Może nie. Jeszcze powalczę. Jeszcze nie czas na emigrację wewnętrzną. A narty gorąco wszystkim polecam. Są świetne!
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 3/2020 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.