Jestem od lat ogromnym fanem Tony’ego Bennetta i tak już pewnie pozostanie. Uważam go za jednego z ostatnich autentycznych mistrzów piosenki, artystę, który naprawdę potrafi śpiewać i zawodowca posiadającego niebywały warsztat wokalny i estradowy. Ma co prawda 86 lat, ale nic z tego nie wynika, na przykład większość września spędził na koncertach w różnych metropoliach Azji. Wydany w tym roku album, „As Time Goes By”, jest zbiorem nagrań dokonanych przez Bennetta w latach 1973-1977. Jeśli dodam, że podtytuł brzmi „Great American Songbook Classics”, to cóż jeszcze mogę dopowiedzieć? Bennett ma głos dany od Pana Boga głównie po to, by śpiewał właśnie takie, wiecznie młode piosenki. Kto jeszcze teraz poza nim potrafi z takim luzem, swobodą i wdziękiem zaśpiewać „Blue Moon”? Dla żądnych innego, lekko jazzowego oblicza artysty, jest tu choćby „Maybe September” z kapitalnie akompaniującym Billem Evansem. Powiedziałem akompaniującym? Nie, to wspaniały duet rozpisany na głos i fortepian. Oczywiście jest „The Lady Is a Tramp” i dwie pamiętne piosenki, tu wykonywane z orkiestrą Torrie Zito, „Reflections” i tytułowa, „As Time Goes By”. Głównym punktem tego krążka jest blisko czternastominutowa wiązanka dziewięciu piosenek Cole Portera, choćby „What Is This Thing Called Love?”, „Love For Sale” czy „I’ve Got You Under My Skin”. Jednak kupiłbym ten album nawet wtedy, gdyby zawierał tylko jeden utwór kończący tegoroczny zbiorek. To zupełnie obezwładniający i genialnie śpiewany przez artystę przebój, „I Left My Heart In San Francisco”. Wystarczy go posłuchać, by bezwarunkowo przytaknąć twierdzeniu, że Bennett jest największym żyjącym interpretatorem standardów amerykańskich. Kiedyś Barbra Streisand powiedziała o nim: „Tony jest wspaniały na jesienne smutki, na chandrę i niepowodzenie. On zawsze koi i zachęca do życia. Wychodzi na to, że dobrze robię słuchając go na okrągło.” Prawda!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.tonybennett.com
Recenzja ukazała się w numerze 10/2013 miesięcznika Muzyk.