Trudno mi dać słowo, czy to właśnie LeAnn Rimes zaczęła najwcześniej karierę w przemyśle muzycznym w Stanach Zjednoczonych, ale prawdą jest, że miała tylko sześć lat, gdy zagrała jedną z głównych ról w musicalu „You Are My Sunshine” wystawianym w Dallas. Dziecina odniosła niebywały sukces, więc pozwolono jej zaśpiewać na stadionie podczas arcyważnego meczu baseballa, co doprowadziło do tego, że w wieku lat jedenastu nagrała swój pierwszy album. Gdy kończyło się poprzednie stulecie, już miała 20 milionów sprzedanych płyt i dwie nagrody Grammy. Teraz, świeżo po trzydziestce, nagrywa z wielkim powodzeniem nadal, czego dowodem już jedenasty w jej karierze album studyjny, wydany w kwietniu „Spitfire”. Ponieważ artystka nagrywała go po różnych perturbacjach prywatnych, piosenki powstały i zostały uwiecznione na przestrzeni lat 2011-2012. W licznych wywiadach podkreśla, że „Spitfire” jest albumem podsumowującym przynajmniej kilka ostatnich lat życia i kariery i dlatego stanowi dla niej coś o wiele bardziej cennego, niż tylko kolejny krążek. Piosenkarka rzeczywiście podeszła do tego wydawnictwa wyjątkowo poważnie. Przede wszystkim jest współautorką ośmiu utworów spośród trzynastu nagranych, poza tym została współproducentką, a nawet współaranżerką albumu. Drugim kompanem na tych samych polach został doświadczony w tych sprawach Darrell Brown. Rimes jest przedstawicielką country z pogranicza popu, folku i rocka, często jej głos jest porównywany do legendarnej Patsy Cline. LeAnn i Darrell zaprosili do studia rewelacyjne grono muzyków. Wpadła, by pośpiewać drugim głosem Alison Krauss, przyszedł Dan Tyminski, Jeff Beck, Paul Franklin, Stuart Duncan, Tom Bukovac i kilkunastu innych instrumentalistów, dawno nie widziałem tak rozbudowanej listy współpracowników! Wykonali swą robotę perfekcyjnie, a jednak moim zdaniem album jest zdecydowanie bardziej nierówny niż poprzednie krążki LeAnn, bo tu, obok utworów przykuwających uwagę, są również nijakie. Trudno mi mówić o tekstach, tym bardziej, że LeAnn uważa je za wyjątkowo osobiste. Chodzi mi raczej o muzykę, o jej nieprzystającą formę do takiej Rimes jaką znam i lubię. Brakuje mi nośnych melodii i trochę większego zastrzyku optymizmu, bo poza tym „Spitfire” to przykład profesjonalizmu najwyższej próby.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: leannrimes.com
Recenzja ukazała się w numerze 10/2013 miesięcznika Muzyk.