Mariaż jazzmanów i rockmanów z orkiestrą symfoniczną ma długą tradycję. Gdyby zliczyć ilość sukcesów artystycznych i klęsk popełnionych z tej okazji, pewnie wyszedłby remis. Inne światy muzyczne dobrze uzupełniają się tylko czasami i trzeba się z tym pogodzić. Najnowszą próbą w tym kierunku jest krążek Stinga, „Symphonicities”, okraszony światową trasą koncertową, w której jednym z przystanków był Poznań. Nowy stadion z trudem pomieścił wszystkich chętnych, a koncert został entuzjastycznie oceniony przez wszystkich widzów, mnie też się podobał. Mistrz był w bardzo dobrej formie, do tego rewelacyjne, podobno najlepsze w świecie nagłośnienie, telebimy, reflektory, no i renomowana Royal Philharmonic Concert Orchestra zrobiły swoje. Jednak odbiór tego samego materiału muzycznego na koncercie i na krążku, jest zupełnie innym doświadczeniem, każde rządzi się swoimi prawami. Sting nosił się z zamiarem nagrania takiego symfonicznego krążka od dwóch lat, kiedy zebrał pierwsze stosowne doświadczenia podczas tournee po Stanach Zjednoczonych. Wybrał na ten krążek dwanaście utworów, napisanych zarówno w czasach The Police, jak i działalności już na własny rachunek. Kierował się w tym przypadku niekoniecznie ich popularnością, przynajmniej połowa nigdy nie stała się wyjątkowo popularnymi przebojami. Aranżacje są dziełem aż pięciu twórców, choć najważniejszych było dwóch: dyrygent orkiestry, Steven Mercurio i David Hartley. Zadanie mieli arcytrudne – przerobić piosenki oparte na kilku akordach na materiał dla kilkudziesięciu instrumentalistów jest niełatwym, żeby nie powiedzieć, karkołomnym przedsięwzięciem. Poza orkiestrą gra także kilku muzyków rockowych, wśród nich oczywiście wieloletni gitarzysta Stinga, Dominic Miller, a głosu użycza śpiewająca altem Jo Lawry. Takie towarzystwo wymusiło na wokaliście zmianę interpretacji niektórych piosenek. Dotyczy to zwłaszcza „Roxanne”, śpiewaną tu zaskakująco łagodnie, żeby nie powiedzieć smętnie. Z kolei „Next To You” ze smyczkami brzmi interesująco, a nawet żywiołowo, podobnie jak najciekawsze, „The Pirate’s Bride”, „I Hung My Head” i „Every Little Thing She Does Is Magic”. Jednak szybko okazuje się, że pomysł wprzęgnięcia doskonałego aparatu muzycznego ma swoje żelazne konsekwencje i w żadnej mierze nie jest dla wykonawcy gwarancją sukcesu. Czar momentalnie pryska, jeśli brakuje pomysłu na poszczególne utwory, a porównania ze znanych uprzednio krążków namolnie przypominają o wiele ciekawsze wykonania. Niczego nie da się przeprowadzić na siłę, „You Will Be My Ain True Love” lub „I Burn For You” są tego jaskrawymi przykładami. Sting jest w bardzo dobrej formie wokalnej, nadal potrafi czarować i uwodzić głosem, czasem nawet porywa jak dawniej, Królewska Orkiestra pod batutą Mercurio pozostaje jednym z najlepszych zespołów symfonicznych świata, piosenki są też wysokiej próby. Powiedziałbym, że wyszła w sumie płyta połowiczna, w połowie świetna, a w połowie nie. Jak to w życiu!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.sting.com
Recenzja ukazała się w numerze 12/2010 miesięcznika Muzyk.