Maleńczuk i country? Zestawienie tylko w pierwszym momencie może wydawać się zaskakujące. A dlaczego nie, skoro jest artystą absolutnie niezależnym i może dowolnie wybierać krąg muzycznych inspiracji? Czy jego krążek z pieśniami Wysockiego był choć odrobinę mniej zaskakujący od „Psychocountry”? Pan Maciej bywał w Mrągowie na Pikniku i już kilkakrotnie dawał jasno do zrozumienia, że jednym z jego ulubionych twórców jest Johnny Cash. Tu już niejasności nie ma, niepokorny Człowiek w czerni, jeden z największych artystów XX wieku, również całym swym życiem zaświadczał o swej indywidualności i ogromnej wrażliwości. Jestem przekonany, że właśnie Cash jest dla Maleńczuka naprawdę istotny, country jako takie już o wiele mniej, ale o tym za chwilę. Krążek Maleńczuka składa się z szesnastu utworów, które można podzielić na trzy części. Pierwsza z nich, to własne utwory Johnny Casha pochodzące z lat 60. i 70. Drugą stanowią pieśni ludowe bądź napisane przez innych autorów, jednak wprowadzone przez Casha do repertuaru i często przez niego śpiewane. Do tego zestawu Maleńczuk dołączył kilka własnych utworów i, pozornie zupełnie niespodziewanie, „Balladę o Dzikim Zachodzie” Wojciecha Młynarskiego. Wprowadzenie tego ostatniego tytułu jest czytelnym znakiem ze strony pana Macieja, że country będzie tu konwencją wziętą w cudzysłów, czasem nawet pastiszem gatunku. Postawa mocnego człowieka w czerni, jego bezkompromisowość, oczywiście jest dla niego wzorcem godnym podziwu, podobnie jak proste, z życia wzięte opowieści, ale nadmiernie tęskne pienia ozdobione frędzlami kurtek, już niekoniecznie. Świadczą o tym także tłumaczenia Maleńczuka, na ogół bardzo dobre, celowo chropawe, momentami dosadne, powiedziałbym szalenie męskie, które nagle przechodzą w amerykańskie oryginały refrenów i szlagwortów. Oczywiście można to wyjaśniać również w ten sposób, że tłumacz nie dał sobie rady z kłopotami napisania właściwej długości frazy, bądź znalezienia wystarczająco dobitnych polskich odpowiedników amerykańskich określeń (choćby słynne „stand by your men…”), ale to raczej kolejne podkreślenie wspomnianego „nawiasu”. Zdecydowanie ozdobą krążka miał być tytułowy song z niezapomnianego albumu „Highwayman”, w którym śpiewali poza Cashem także Kristofferson, Nelson i Jennings. Tu w ich partiach obsadzono Johna Portera, Nergala i Gienka Loskę. Efekt nie jest dla mnie zbyt porażający, głównie przez wyraźnie słabszego Gienka. Świetne są piosenki własne Maleńczuka, idealnie odwołujące się do twórczości „okołocashowej”. W zdecydowanej większości utworów podobały mi się aranżacje, niestety nie wiadomo czyje, bo określone tu jako dzieło zbiorowe grupy Psychodancing, ale warto pamiętać, że producentem muzycznym jest świetny Maciej Muraszko. Słuszną decyzją, zapewne właśnie jego, była rezygnacja z jakichkolwiek form sztucznego dopieszczenia nagrań, pozostawienie ich, jeśli takie określenie jest właściwe, w „stanie surowym”. Instrumentaliści, również gościnni, idealnie stanęli na wysokości swojego zadania, zresztą Leszek Laskowski na gitarze stalowej nie ma w Polsce konkurenta, a Kuba Frydrych grający na dobro i gitarach, Paweł Głowacki na banjo, Tomasz Urban na skrzypcach i Janusz Muraszko na akordeonie, zdecydowanie poszli w jego ślady. Maciej Maleńczuk może się pochwalić kolejnym bardzo ciekawym albumem, choć ortodoksi country z pewnością zachowają w tej mierze odrębne zdanie…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 7/2012 miesięcznika Muzyk.