Większość informacji na temat Willie Nelsona zaczyna się od kilku lat tak samo: Ależ ten facet się trzyma! To naprawdę fenomen, tylko w lipcu miał czternaście koncertów. Zgoda, on sam twierdzi że ma dopiero siedemdziesiąt dziewięć lat, więc niby nie tak dużo, ale przecież znakomita większość jego estradowych rówieśników już dawno popija ziółka przy kominku i ogrzewa blaskiem przedwczorajszych sukcesów. Tymczasem jego wszędzie pełno, bo bez przerwy coś nagrywa, udziela się również jako aktor, a jeszcze działa na rzecz różnych organizacji i grup społecznych, choćby amerykańskich rolników. Oczywiście najlepiej czuje się na estradzie i w studiu, praktycznie co roku wydając nową płytę. Jego najnowszy krążek wydany w połowie maja ma znaczenie poniekąd wyjątkowe, ponieważ jest powrotem pod skrzydła Sony Music Entertainment. To ważne, ponieważ Nelson kilkanaście lat z Sony niegdyś współpracował, a najnowszy lukratywny kontrakt gwarantuje mu wydanie wielu nowych i wznowionych albumów. Tym razem Willie dzielił obowiązki producenta z Buddy Cannonem, przy okazji autorem trzech piosenek, a dodatkowo gitarzystą akustycznym i basowym na tym albumie. Za produkcje różnych albumów Buddy był wielokrotnie nagradzany, współpracując w przeszłości z takimi gwiazdami, jak Reba Mcentire, czy Kenny Chesney. Tym razem Willie postanowił oszczędnie dawkować własne utwory. Znalazła się tu tylko jedna w całości napisana przez niego piosenka, w dwóch innych jest współautorem, w pozostałych jedenastu skorzystał z talentu wybranych przez siebie twórców. Umieścił sporo klasyków, śpiewanych przez siebie w przeszłości, abo niedawno dołączonych do repertuaru, ale też wziął „The Scientist” grupy Coldplay, „Just Breathe” zespołu Pearl Jam, nawiasem mówiąc najładniejszy utwór na tym krążku, oraz „Come On Up To The House” Toma Waitsa. Album miał się pierwotnie nazywać tak samo, jak jedna z piosenek, „Roll My Up And Smoke Me When I Die”, czyli spal mnie i wystrzel kiedy umrę, ale wobec znanych ciągot Nelsona do różnych skrętów zainteresowani doszli do wniosku, że taki tytuł byłby przesadą… Największym zaskoczeniem tego krążka jest bez wątpienia twórcza obecność obok ojca dwóch synów z czwartego małżeństwa Nelsona, Lucasa i Micaha. Ich udziału nie da się porównać. Micah podśpiewuje tylko w jednej piosence i podpisany jest także jako jej współautor, Lucas, wyraźnie forowany przez tatę, jest autorem bądź współautorem trzech utworów, a poza tym wycina aż miło na gitarach i śpiewa razem z ojcem. Od razu powiem, że to naprawdę bardzo zdolny gitarzysta, grający na co dzień w zespole rockowym, ale wokalista z niego, przynajmniej w mojej opinii, nieszczególny. Śpiewa wysokim, trudnym do zaakceptowania głosem, co zwłaszcza w zestawieniu z pełnym, męskim i sympatycznym brzmieniem ojca sprawia dość szczególne wrażenie. Nelson od lat dowodzi, że samemu countrować źle, dobrał więc sobie do pomocy poza synami, także Krisa Kristoffersona, Merle Haggarda, Sheryl Crow, Billy Joe Shavera, leciwego już Raya Price’a, przedstawiciela country młodszego pokolenia, Jameya Johnsona, a także arcymodnego, czarnoskórego rapera i aktora, Snoopa Dogga. Większość instrumentalistów grających z mistrzem można spotkać również na innych krążkach Nelsona, ale dla mnie najważniejsze, że wśród nich jest oczywiście związany z nim od dziesięcioleci świetny harmonijkarz, Mickey Raphael. Willie najwyraźniej nie miał ochoty na demonstrowanie nowych zabiegów stylistycznych, tutaj jest dokładnie taki, jakiego znamy i kochamy od lat. Może dlatego z taką łatwością w dalszym ciągu wzrusza i rozbawia? On po prostu przekazuje swoje opowieści i robi to porywająco, nie oczekuję od niego niczego więcej. Oby robił to jak najdłużej!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: willienelson.com
Recenzja ukazała się w numerze 8/2012 miesięcznika Muzyk.