Tym, którzy nie mają czasu na przeczytanie tej recenzji od razu powiem, że „Chwile których nie znamy. Opowieść o Marku Grechucie” to świetna książka! Zresztą innych Marta Sztokfisz, pisarka i dziennikarka, nie pisze. Wiem co mówię, kilka z nich czytałem.
Tytuł właściwie wszystko tłumaczy i żadnych specjalnych komentarzy nie potrzebuje. Tak się złożyło, że studiowaliśmy z Markiem w Krakowie w tym samym czasie, choć w innych uczelniach. Nawet dziewczyny w pewnym momencie mieliśmy w tym samym akademiku, przy Bydgoskiej 16B. Dobry przypadek spowodował, że spotkaliśmy się kilka razy i mieliśmy okazję do ucięcia dłuższych rozmów na temat estrady, śpiewania i ówczesnej bohemy krakowskiej. To nie upoważnia mnie do traktowania Marka jako kolegi, ale pozwala na trochę inne, bliższe spojrzenie na książkę pani Marty.
O wielu szczegółach z życiorysu Marka nie miałem pojęcia, choćby o domu rodzinnym, a zwłaszcza ojcu, ciągle głodnym życia, który był znakomitym kierowcą i tancerzem. W każdym bądź razie bohater tej opowieści przychodzi na świat w domu dziadków 10 grudnia 1945 roku o godzinie osiemnastej w zamojskiej kamienicy. To, że syn będzie miał na imię Marek, jego mama wiedziała od dawna. Dzieciństwo upływało mu w rodzinie wielopokoleniowej, gdzie wszyscy dla wszystkich żywili szacunek i miłość. Już jako nastolatek przyjął za swoją gdzieś wyczytaną dewizę: „Nigdy nie bądź tym, kim pogardzasz”. Jako uczeń z początku się nie wyróżniał, dopiero potem szło mu coraz lepiej, był metodyczny, aż w końcu ambicja nie pozwalała mu z żadnego przedmiotu mieć przeciętnych stopni. Z Zamościa rodzina przeniosła się, w związku z pracą ojca, do podwarszawskich Chylic, aż pewnego dnia okazało się, że rodzice są już po rozwodzie. Marek został przy mamie, ale całe lata ukradkiem spotykał się z ojcem, mimo nagabywań matki, by tego zaniechał.
Marek zawsze różnił się od rówieśników. Nie umiał się bić, nie przeklinał, nie palił i nie pił, choć zawsze interesował się jako kibic sportem. O tym okresie opowiadał: „Jestem typem wrażliwca zwróconego bardziej ku temu co emocjonalne i ludzkie, niż ku temu, co pragmatyczne. Pamiętam stare rodzinne pianino, na którym graliśmy z siostrą. I babcię, niezwykłej mądrości osobę.” Na pianinie grał zapamiętale, dobrze recytował na szkolnych akademiach, ale zdawał na architekturę, ku zadowoleniu najbliższych, którzy chcieli, by miał dobry fach w ręku. Jego wyszukane, jak na realia studenckie maniery, zjednywały mu sympatię, zwłaszcza koleżanek, a charakterystyczny uśmiech i zupełnie nietypowa, chłopięca niewinność potrafiły uwieść wiele kobiet.
W czasie studiów trafił do kabaretu, ale szybko okazało się, że to jednak nie jest ulubiona jego forma sceniczna. Poznał Jana Kantego Pawluśkiewicza, przebojowego górala z Nowego Targu i wspólnie postanowili o zmianie formuły, odtąd Anawa miała śpiewać i grać piosenki. „Obaj zaczęli tworzyć artystyczną spółkę w wysublimowanym, niepowtarzalnym stylu. Obaj mieli w sobie odrobinę szaleństwa i ogromną ochotę, by zrobić coś niezwykłego i niebanalnego”. Najpierw opracowali „Pomarańcze i mandarynki” i „Tango Anawa”, potem „Serce” i „Nie dokazuj”. Nikt tak nie grał i nie śpiewał, Polska zauroczona była big-beatem, a tu, w otoczeniu fortepianu, skrzypiec, wiolonczeli, gitary, później jeszcze altówki, kontrabasu i perkusji, pojawił się nieruchomo stojący, piękny, romantyczny i urokliwy młodziutki wykonawca. Dziewczyny i kobiety przedzierały się do pierwszych rządów wpatrując się w chłopaka z Zamościa. Wszyscy chcieli go gościć i wręcz zmuszali do występów jak Polska długa i szeroka. Pojawiły się telewizyjne koncerty, wielodniowe objazdy, burze braw, tysiące zafascynowanych wielbicieli, wywiady, listy. „Panie Mareczku, jeszcze tylko ze mną zdjęcie, do nas prosimy!” Błyskawicznie znalazł się na szczytach popularności, uznanie na festiwalach, no i nagrania, nagrania, nagrania. Coraz bardziej nie wiedział jak się w tym nowym dla siebie świecie poruszać. Nikt go nie uczył jak sobie poradzić ze sławą i przywdziać skórę nosorożca, by wytrzymać to, co wokół niego się działo. „Tak naprawdę marzył, by zaśpiewać kilka piosenek i być zauważonym. Sława jakoś nie wchodziła w tych marzeniach w rachubę, a nagle stała się jego chlebem powszednim, czymś wszechogarniającym, od czego nie można uciec. Takie ciśnienie okazało się nie do wytrzymania i psychicznie się rozleciał. Być może to nie był początek choroby, jaka mogła się do niego przyczepić już dawniej, ale trafiła wówczas niezwykle podatny grunt”.
Artystycznie było bosko, do dzisiaj jego piosenki uchodzą za niedościgły wzór, widać też wyraźnie różnicę między „wczesnym Grechutą”, a tym późniejszym, jak słusznie zauważa autorka. „Wczesny, śpiewający z zespołem Anawa, jest lekki, radosny i refleksyjny – mistrzowski i niepowtarzalny „Późny Grechuta” śpiewa przejmujące dramatyczne traktaty, wiersze dla dzieci i rodziców, wspomina bliskie mu miejsca, mówi o wartościach fundamentalnych.” Rzeczywiście, coraz mniej było optymizmu w tym co pisał. Jednak niezależnie od tego co śpiewał, był zjawiskiem na naszej estradzie. Zdarzały mu się role aktorskie, jak w Szalonej lokomotywie, gdzie grał na przekór sobie… Belzebuba!
Marek był wymagającym profesjonalistą, czułym na najmniejszy detal, który mógł mieć znaczenie podczas koncertu. Sprawdzał drogę do mikrofonu, jego położenie, barwę. Wszyscy, którzy kiedykolwiek z nim pracowali wiedzą, że utrzymywał wysokie standardy i tego samego wymagał od innych. Miał fenomenalną pamięć, dzięki czemu nie tylko nigdy nie mylił się w tekście, ale też potrafił natychmiast rozpoznać akustyka, który okazał się marnym profesjonalistą przed kilku laty!
Lekarze nie mieli żadnych wątpliwości: Marek cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną, niszczącą go coraz szybciej. Nie umiał sobie znaleźć miejsca, w towarzystwie siadał z boku i wpatrywał się w jeden punkt. Dopóki mógł, pracował, choć bał się świata i ludzi. Naprawdę żył, kiedy śpiewał. Akceptował nielicznych, do których czuł bezgraniczne zaufanie. Numerem jeden na tej liście była żona, Danuta. Ta święta kobieta potrafiła dla Marka wyczarować cudowną atmosferę, odciążyć od jakichkolwiek zajęć domowych, otoczyć niewidzialnym kokonem bezpieczeństwa, żony mu powszechnie wszyscy zazdrościli. Ostatecznie w tym środowisku udane małżeństwa z różnych powodów nie są przesadnie częste.
Psychiatrzy przestrzegali, że show biznes absolutnie nie jest dla niego. „Zdarzało się, że jechał na koncert, lecz nie chciał wystąpić i trzeba go było namawiać, albo schodził ze sceny w połowie recitalu. Zaskoczona publiczność myślała, że się upił lub że otoczony blaskiem sławy lekceważył ludzi, pozwalał sobie na działania nieprofesjonalne”. Magda Umer tak wspominała jego wizyty: „Grał na pianinie albo siedział godzinami w fotelu kontiki. Może przy mnie miał poczucie bezpieczeństwa? Mogłam wyjść z dzieckiem na spacer, wrócić, coś ugotować, a on dalej siedział godzinami. Mieszkał obok, w hotelu Wera, wracał tam na noc”.
W książce pani Marty jest wiele relacji różnych artystów na temat spotkań z Markiem, wiele zdjęć, opisów konkretnych sytuacji. Niemal z każdej z nich wychyla się człowiek prawy, nie wchodzący nikomu w drogę i z reguły w tym tłumie kolegów po fachu samotny, siedzący z boku, prawdziwie nieobecny. Straszna to choroba, a jeszcze jak wieść niesie, w tym przypadku nie najlepiej leczona, ze źle obliczonymi dawkami medykamentów, które miały teoretyczną możliwość zadziałania o wiele skuteczniej. Bywało, że nie mógł już samodzielnie wejść na estradę, więc go wprowadzano. „Aż przyszedł ważny koncert w krakowskiej filharmonii. Marek już nie śpiewał, tylko melorecytował łamiącym się głosem „Dni, których jeszcze nie znamy”. Nikt się nie śmiał, nie oburzał. Przeciwnie. Wszyscy wstali. To był wyraz szacunku dla jego talentu i jego piosenek.”
Był już bardzo chory, gdy przydarzyła się kolejna, tym razem rodzinna tragedia Zaginął ich syn, Łukasz, wówczas już dorosły człowiek. Po dwóch latach odnalazł się we Włoszech. „Musiałem wszystko przemyśleć, potrzebowałem czasu i dystansu.” Co w tym czasie przeszli rodzice, zwłaszcza chory ojciec, jakoś mniej go interesowało. Marek zmarł w swoim mieszkaniu 9 października 2006 roku i został pochowany w Alei Zasłużonych na cmentarzu Rakowickim.
„Na jednym z recitali na scenie pojawił się biały gołąb. Wyfrunął zza kurtyny Uniósł się nad głową Marka i poszybował w kierunku widowni. Ludzie byli oszołomieni, on przyjął to ze spokojem. Nawet nie spytał muzyków, skąd ptak nadleciał i jak się znalazł na scenie ten nieprzewidziany element scenograficzny.”
Piękna książka!
Tekst: Andrzej Lajborek
Recenzja ukazała się w numerze 2/2014 miesięcznika Muzyk.