Sheryl Crow jest jedną z najbardziej cenionych w świecie amerykańskich autorek piosenek i piosenkarek. Długo pracowała na swoją dzisiejszą, rzeczywiście doskonałą pozycję zawodową, której początki były nieszczególnie udane. Americana, rock i country, wymieszane w różnych ciekawych proporcjach, okazały się właściwą drogą do osiągnięcia ogromnego sukcesu. Znana jest również z tego, że bardzo chętnie zgadza się na duety śpiewane z innymi wykonawcami, podobno nie zdarzyło się, żeby komuś odmówiła udziału w jakimś projekcie estradowym bądź płytowym. Teraz postanowiła, że jej jedenasty studyjny album, będzie po pierwsze ostatnim krążkiem w karierze, a poza tym, że zostanie nagrany właśnie w towarzystwie licznego koleżeństwa, spotkanego na artystycznej drodze. Dlaczego ma to być finał jej płytowych poczynań, dokładnie nie wiadomo, choć o nowotworowych kłopotach artystki wiadomo od dawna. Krążek zawiera siedemnaście utworów, z których aż dwanaście jest premierowych. Trzy z nich to jej całkowicie własne propozycje, w dziewięciu następnych jest współautorką, a reszta to oczywiście covery, napisane przez wielkich, z Dylanem i Richardsem na czele. Lista gości, reprezentująca zresztą przeróżne muzyczne światy, jest imponująca! Keith Richards, Bonnie Rait i Mavis Staples, Eric Clapton, Sting i Brandi Carlile, Willie oraz Lucas Nelson, Check D., Andra Day i Gary Clark Jr., Jason Isbell, Kris Kristofferson, Joe Walsh, St. Vincent, Stevie Nicks i Maren Morris… Przyznają Państwo, że to zestaw gwarantujący ogromnie zróżnicowaną muzykę i najwyższy poziom wykonawczy, w dodatku dla każdego słuchacza. Tak też jest w istocie, tu każdy utwór skrzy się od niespodzianek wokalnych i aranżacyjnych, choć pewnie dla niektórych tego rodzaju mieszanka może być ciężkostrawna. Najbardziej przejmująco dla mnie zabrzmiał, liczący sobie już ładnych kilka lat, duet Sheryl z Johnny’em Cashem, „Redemption Day”. Nowe piosenki są co najmniej dobre, choć dobrane według dość swobodnego klucza. Najważniejsze, że w całości tego blisko osiemdziesięciominutowego przedsięwzięcia ich wybór idealnie się sprawdza. Gospodyni i goście są w wybornej formie, a aranżacje sprytnie podkreślają różnorodność ich poczynań. Zwracam uwagę na świetną, audiofilską jakość nagrań. Będę się upierał przy twierdzeniu, że „Threads” jest najlepszym krążkiem w całej karierze Sheryl. Jeśli rzeczywiście dla nieznanych mi powodów żegna się nim z nagrywaniem płyt, uczyniła tak w wielkim stylu!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artystki: sherylcrow.com
Recenzja ukazała się w numerze 10/2019 miesięcznika Muzyk.