Andrew Hozier-Byrne niedługo skończy trzydziestkę, ale jego kariera zdaje się już całkowicie ugruntowana. Przystojny dryblas z Irlandii najpierw uczył się gry na kilku instrumentach, potem został członkiem elitarnego chóru Anuna, by w końcu rozpocząć działalność pod własnym szyldem. Jak udowodniło życie, ta kolejność okazała się prawidłowa, bo jego własne, zaledwie sześć lat temu udostępnione w internecie piosenki, znalazły momentalnie mnóstwo wielbicieli. Jego pierwszy album zyskał cztery miliony nabywców, drugi, „Wasteland, Baby!” też ma ogromną szansę na podobny sukces. Młody człowiek specjalnie nie ryzykował, w dalszym ciągu proponując melodyjne utwory rozpięte między rockiem a popem, choć w kilku przypadkach wychodzące poza ten schemat. Z łatwością potrafi zajrzeć do krainy soulu i gospel, ale najwyraźniej nie ma zamiaru w nich zagościć na dłużej. Najciekawsza z kompozycji, to znana już z singli i EPki „Nina Cried Power”, wykonywana z mistrzynią bluesa i gospel, Mavis Staples. Hozier składa w niej hołd swoim artystycznym bohaterom, wśród których są Nina Simone, Billie Holiday, John Lennon, James Brown i Pete Seeger. „Są silniejsi ode mnie”, deklaruje pełnym dramatyzmu głosem, któremu trudno nie wierzyć. Przyznaję, że wykonanie, wzmocnione chórem i bogatym instrumentarium, genialnie zaaranżowane przez uznanego specjalistę od takich prac, Bookera T. Jonesa, robi naprawdę duże wrażenie! Artysta po kilku mocniejszych utworach, całkiem słusznie przechodzi w bardziej balladowy nastrój, by znów w „Dinner & Diatribes” przejść „do konkretów”. To nieustanne balansowanie nastrojem wychodzi Hozierowi na dobre, bo pokazuje go z różnej strony. Udowadnia przede wszystkim kolejny raz, że ma mocny, dobrze osadzony głos, którym potrafi niezgorzej ryknąć, gdy uważa, że pojawia się ku temu okazja, ale w balladach umie operować nim nad wyraz delikatnie. Pisząc wszystkie utwory dla siebie, dobiera je w ten sposób, by wykazać wszelkie, także interpretacyjne możliwości. Dzięki temu, podobnie jak poprzedniej, tej płyty się bardzo dobrze słucha, mimo tego, że całość zawiera czternaście piosenek i trwa prawie godzinę. Poza tym Hozier niczego nie robi na siłę, co jak wiemy nie jest częstą cnotą. Wszystkie piosenki są ciekawie zaaranżowane i bardzo dobrze wykonane, ale wziąwszy pod uwagę, że głównodowodzący naprawdę nieźle gra na wielu instrumentach wcale nie dziwi, bo przeciętnych muzyków do współpracy nie przyjmuje. Czyli znowu sukces!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: hozier.com
Recenzja ukazała się w numerze 10/2019 miesięcznika Muzyk.