„Nie mam zamiaru się wymądrzać, ani uważać nas za najlepszych, ale każdy musi zauważyć, że tych, którzy zaczynali grać w tym samym czasie co my, praktycznie na scenie muzycznej już nie ma. Słucha nas i bawi przy naszej muzyce kolejne pokolenie i jakoś się przy tym nie nudzi. Mało tego, kupują nasze płyty, więc nie jest źle!” Tak na konferencji poprzedzającej premierę ich czternastego krążka, mówił wokalista duetu Pet Shop Boys, Neil Tennant. Ma rację, zmieniały się mody, twarze, a oni trwają w najlepsze. Brytyjczycy zaczynali cztery dekady temu i niemal od razu odnieśli sukces. Sprzedali grubo ponad sto milionów płyt, ich kalendarz wypełniony jest szczelnie na kilka lat naprzód, a bilety na koncert duetu zawsze rozchodziły się w mgnieniu oka. W maju znów ruszają w wielką trasę koncertową, związaną z promocją tego albumu. W ostatnich latach zaczął z nimi pracować niezwykle ceniony w branży Stuart Price, producent i muzyk zarazem, który udowodnił, choćby po wspólnej pracy z Kylie Minogue i samą Madonną, że potrafi artystów z nieco już minionej epoki, przywrócić do ekstraligi najbardziej uwielbianych przez publiczność gwiazd. Nowy album zawiera dziesięć, oczywiście jak zawsze ich własnych, nowych kompozycji. Kiedyś potrafi być po swojemu zdecydowanie wojujący, nawet obrazoburczy, z ostrymi obyczajowo tekstami, ale teraz w takim wizerunku dojrzali panowie po sześćdziesiątce raczej by nie byli przekonujący, może nawet tylko śmieszni. Wobec tego Stuart, po raz trzeci odpowiedzialny za ich krążek, postanowił za ich pełną aprobatą, że ta płyta będzie o wiele „stateczniejsza” od poprzednich, powiedziałbym nawet, dystyngowana. Żadnych dwuznaczności obyczajowych, żadnych zbyt głośnych momentów, ani nachalnego narzucania się słuchaczom tu się nie uświadczy. „Hotspot” był przede wszystkim nagrywany w tym samym studiu w Berlinie, gdzie rejestrowali swoje krążki U2, David Bowie czy Nick Cave. Kilka tekstów piosenek nawiązuje wprost do atmosfery tego miasta, niekoniecznie wychwalających te najbardziej znane turystom miejsca. Niespodzianek muzycznych nie zauważyłem, to ten sam synth-pop, uprawiany przez duet od lat. W żadnym wypadku nie nudny, bo każdy utwór jest inny w charakterze, utrzymany w różnych rytmach i inaczej opracowany. Zapewne Price zdecydował o gościnnym udziale grupy Years & Years, a powstałe w ten sposób dziełko „Dreamland” stało się najbardziej wziętą kompozycją albumu. W balladzie „Burning the Heather” swój gitarowy udział pięknie zaznaczył inny gość, Bernard Butler. Można taką muzykę lubić albo nie lubić, ale trudno nie zauważyć, że piosenki są dobrze napisane, zaaranżowane i wykonane, a do tego wzorowo nagrane. Tak zresztą było u Pet Shop Boys zawsze, inaczej dawno już nikt by o nich nie pamiętał.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.petshopboys.co.uk
Recenzja ukazała się w numerze 3/2020 miesięcznika Muzyk.