Ileż to razy słyszałem już twierdzenia, że „im więcej czasu minęło od odejścia gwiazdy, tym bardziej jej nam brakuje…” Prosta rada księdza Twardowskiego, „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”, zawsze będzie aktualna. Genialny Irlandczyk wszedł na scenę London’s Islington Academy 2 grudnia 2009 roku, a czternaście miesięcy później powalił go atak serca. Ten koncert został nagrany, los sprawił, że jest ostatnim płytowym dowodem jego kunsztu. Ogromnie długo czekał na premierę, ale może teraz już naprawdę wiemy, kogo straciliśmy. Moore uprawiał najrozmaitsze style muzyczne, bo przecież nieobcy był mu rock, heavy metal czy jazz-fusion, ale niewątpliwie najbliższy sercu pozostał blues. Dojrzewał do niego grając różne rzeczy niejako po drodze, a ten album to taki właśnie najczystszy, najpiękniejszy, pełnokrwisty blues. Słychać w każdej sekundzie, jak wielką przyjemność czerpał z odkrywania go za każdym razem trochę inaczej. Jeżeli ktokolwiek chciałby się przekonać, czym ta muzyka jest i dlaczego uchodzi wciąż za gatunek najbliższy milionom ludzi, winien koniecznie posłuchać tego krążka. B.B. King, grający wielokrotnie z Garym, nazywał blues najbardziej potrzebną muzyką duszy i największym, osobistym wyznaniem wiary. Potwierdzenie tej powtarzanej też przez Moore’a tezy, można bez trudu znaleźć właśnie na tym krążku. Oczywiście trzynaście nagrań tu zarejestrowanych nie przynosi żadnej premiery, utworów dopiero co odkrytych i przedtem nieujawnionych, bo na koncertach nie robi się takich eksperymentów. Odwrotnie, słuchacze powinni je znać, by tym chętniej dać się porwać muzyce i nastrojom współuczestnictwa w wydarzeniu zawsze niezwykłym i niepowtarzalnym, jakie stwarza występ gwiazdy tej wielkości. Słychać doskonale, jak Gary panuje nad publicznością. Nie wiem, czy kolejność kompozycji na krążku jest taka sama, jak podczas tamtego koncertu, ale całość logicznie otwiera „Oh, Pretty Woman”, a kończy „Parisienne Walkways”. Wiadomo na pewno, że przedstawiony album zawiera tylko część kompozycji wówczas wykonanych, niektóre zostały wyraźnie skrócone, zakładam jednak, że zaistniały takie konieczności techniczne. Tamtej nocy Moore błyszczał bardzo dobrą formą, zresztą ci, którzy śledzili jego dokonania dokładniej ode mnie twierdzą, że nie miewał puszczonych koncertów. Ostatecznie skądś wzięła się opinia gitarowego majstra najwyższej klasy, który potrafił z instrumentu wycisnąć wszystko. Eric Clapton po jego odejściu powiedział: „Ja nie umiałem tak jak on spowodować, żeby gitara pod moimi palcami była wyraźnym przekaźnikiem wszelkich emocji: płakała, wzruszała i wzlatywała w ekstazę. Dostał dar od Boga, by pokazać nam, czym jest blues. Jestem szczęśliwy, że mogłem z nim grać i czegoś od niego nauczyć.” Clapton ma rację, zatem proszę kupić ten album, jeśli muzyka dla Państwa wiąże się z emocjami.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.gary-moore.com
Recenzja ukazała się w numerze 3/2020 miesięcznika Muzyk.