Dla części fanów Kristofferson jest przede wszystkim aktorem filmowym, kilkakrotnie już nominowanym do Oscara, a dla innych ciągle przede wszystkim wybitnym autorem piosenek i piosenkarzem. Trzeba przyznać, że ogólnie więcej gra niż śpiewa, czym osobiście nie jestem zachwycony. Jego ostatni album, „Closer To The Bone”, który ukazał się zaledwie kilka miesięcy temu, dowodzi jednak, że na szczęście nie zaprzestał pisania piosenek, przynajmniej dla siebie. To ważne, bo akurat w tej dziedzinie jest niekwestionowanym autorytetem. Jego utwory są ciągle nagrywane przez wielu młodszych artystów, na dodatek reprezentujących tak różne style, jak country, rock, pop, a nawet reggae. Warto przypomnieć, że zanim Kris wybrał aktorstwo i muzykę, skończył filozofię, po której studiował historię literatury angielskiej na Oksfordzie. Gdyby więc ktokolwiek o to pytał, można zaryzykować twierdzenie, że pisanie piosenek w jakimś sensie jest zgodne z jego wykształceniem. W porównaniu ze swymi licznymi kolegami i rywalami estradowymi, Kristofferson nigdy dużo nie nagrywał, ten album jest zaledwie jego dwudziestym krążkiem studyjnym, co w karierze trwającej już czterdzieści lat do przesadnych ilości nie należy. Podobno do powrotu do studia nakłonił go jego przyjaciel, a zarazem producent tej i kilku innych płyt, Don Was. Najnowszy album składa się z dwóch krążków, a poza płytą studyjną, nagraną wiosną zeszłego roku, jest i druga, będąca zapisem jego recitalu w Olympia Theater w Dublinie, który miał miejsce 21 marca 2008 roku. Album zawiera nagrania wyłącznie akustyczne, w dodatku mistrza w studiu wspomaga zaledwie kilku muzyków. Słychać, że Krisowi jako wykonawcy absolutnie nie zależało na jakimkolwiek popisie wokalnym. Przeciwnie, śpiewa zmęczonym, jakby chorym głosem, z ogromną przewagą swej charakterystycznej chrypki. Czasami nawet mruczy, brakuje mu podparcia oddechu, ślizga się po dźwiękach, dobitnie informując, że nad czystość intonacji przekłada to, co ma do powiedzenia. W niektórych piosenkach owa maniera sprawdza się rewelacyjnie, w innych bywa denerwująca, ale przecież Kristoffersona słucha się z zapartym tchem. Sprawiają to same utwory, by nie powiedzieć songi, stanowiące podsumowanie życia, osobistych osiągnięć i porażek. Jeśli więc spojrzeć na premierowy krążek z punktu widzenia najważniejszych obrachunków, wybór tak oszczędnego sposobu śpiewania i akompaniamentu jest najwłaściwszy z możliwych. A zaręczam, ma o czym śpiewać, bo dotychczasowe 73 lata przeżył na pełnych obrotach i ma frapujący życiorys. Był pilotem helikopterów, instruktorem wojskowym, bokserem, wykładowcą akademickim. Kilkakrotnie rozwodził się, złamał mnóstwo niewieścich serc, a jednocześnie hojnie subsydiował hospicja, ustanawiał własne stypendia, wykładał miliony na leczenie chorych dzieci. Własnym pociechom, których ma, bagatela, ośmioro, dedykował piękną, wzruszającą piosenkę „From Here To Forever”. Jest też „Good Mornig John” dedykowana zmarłemu przyjacielowi, Johnny’emu Cashowi, żeby wspomnieć tylko o dwóch utworach. Płyta koncertowa jest jeszcze bardziej instrumentalnie oszczędna. Kristofferson akompaniuje sobie sam na gitarze i harmonijce, gawędząc na temat poszczególnych utworów nawet w trakcie zwrotek. Panuje nastrój pełnego luzu, zbratania i porozumienia między wykonawcą a słuchaczami, podśpiewującymi prawie wszystko z Krisem. Mistrz śpiewa przede wszystkim to, co wszyscy znają: „Sunday Morning’ Comin’ Down”, „For The Good Times”, „Moment Of Forever” oraz, oczywiście na finał, „Why Me?”, chyba najwspanialszy biały spiritual, jaki kiedykolwiek powstał. Słychać, jak bardzo publiczność go kocha i chce, by wieczór trwał jak najdłużej. Ten album nie był i nigdy nie będzie na szczytach list przebojów, ale dla wielu odbiorców jest czymś ważnym. Dla mnie też.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 2/2010 miesięcznika Muzyk