Pewnie nie jestem najbardziej biegły w różnych nagrodach, ale wydaje mi się, że chyba żadna piosenkarka, poza Alison Krauss, nie jest posiadaczką aż 26 statuetek Grammy! To rzecz jasna nie są jej jedyne dowody formalnego uznania, więc należy założyć, że ma w swojej rezydencji jakiś specjalny pokój im przeznaczony. Proszę nie posądzać mnie o to, że jej zazdroszczę, z pewnością na nie zasłużyła swoim talentem i pracowitością. Krauss jest też artystką śmiało wyłamującą się z zamknięcia w jakimś getcie jednego stylu muzycznego. Dla niej bluegrass, country, folk, blues czy rock mają równe prawa, stanowiąc dziedzictwo muzyki amerykańskiego południa, z którego czerpie zależnie od potrzeb. Najlepszym tego dowodem może być zauważenie jej najnowszego albumu nawet przez polskich dziennikarzy muzycznych, którzy na cokolwiek związanego choćby delikatnie z country, uciekają, gdzie pieprz rośnie. Nagrywała z wieloma, bardzo różnymi artystami, wśród których byli James Taylor, Dolly Parton czy Bonnie Raitt. Długo czekaliśmy na jej nowy krążek, ostatnią swoją „samodzielną” płytę nagrała w 2004 roku. Oczywiście był po niej cztery lata temu znakomity, multiplatynowy i obsypany nagrodami „Raising Sand”, nagrany jednak w ścisłej kooperacji z Robertem Plantem. Wydany w kwietniu „Paper Airplane”, jej czternasty krążek, jest już całkowicie własnym pomysłem. Krauss konsekwentnie odżegnuje się od pisania piosenek dla siebie, zawierzyła więc dużej grupie autorów, wśród których znalazł się nawet jej brat, Victor. Ozdobą tego albumu jest „My Opening Farewell”, dzieło Jacksona Browne’a. Zestaw utworów jest bardzo różnorodny, ale utrzymany w klimacie, do którego Alison zdążyła nas przyzwyczaić, pełnym refleksji i zadumy. To jej zamyślenie, podkreślone jasnym, czystym i delikatnie wibrującym głosem, przykuwa uwagę słuchaczy od pierwszego do ostatniego utworu. Rzecz jasna Alison nie ma w sobie niczego z cierpiętnictwa, wytrawna wokalistka doskonale wie, na ile może sobie w założonym sposobie interpretacji pozwolić. Towarzyszy jej jak zwykle Union Station, jeden z najlepszych zespołów z Nashville, jakie znam. Tworzą go sami mistrzowie, wielokrotnie nagradzani i rozchwytywani w studiach przez najznakomitszych piosenkarzy. Dobrzysta Jerry Douglas, bandżysta Ron Block, basista Barry Bales, wreszcie gitarzysta i mandolinista Dan Tyminski, tworzą rewelacyjne brzmienie. W tym gronie jest jeszcze szefowa, grająca na skrzypcach. Wszyscy śpiewają w chórkach, a Dan, świetny wokalista, jest solistą w dwóch utworach. „Paper Airplane” będzie murowanym kandydatem do tegorocznych nagród za najlepszy krążek, a wybór kategorii zależy tylko od grona oceniającego. Świetna płyta!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: alisonkrauss.com
Recenzja ukazała się w numerze 6/2011 miesięcznika Muzyk.