Pamiętam dzień sprzed lat, gdy odbywały się w Politechnice Krakowskiej eliminacje do konkursu piosenki studenckiej. Różni tam byli wykonawcy, ale w którymś momencie na estradzie pojawiło się wielu muzyków z jednego zespołu i solista, chuda, tajemniczo uśmiechnięta tyka. Gdy zaczął śpiewać, wszyscy oniemieli, choć nie wszystkim się to podobało. To były tak inne od pozostałych piosenki, zwiewne, poetyckie i piękne, tak ciekawie wykonane, że trzeba było lekko ochłonąć, by spojrzeć na nie z prawidłowej perspektywy. Ale bardzo szybko nawet sceptycy pozbyli się wszelkich wątpliwości: oto ktoś, o kim usłyszą za chwilę wszyscy.
Tak się dokładnie stało. Z radia i z estrad rzęziły przesterowane wzmacniacze młodzieżowych zespołów, powtarzające w kółko cztery akordy na krzyż, jęczeli wokaliści wykrzykując jakieś kompletne banialuki, a Grechuta otwierał drzwi do świata teatralno-estradowego piękna, udowadniając, że publiczności nie należy częstować surogatami myśli i uczuć. Nawet w scenicznych ubiorach, zarówno on, jak i towarzysząca mu grupa Anawa dystansowali się od codzienności, ich młodopolskie stroje idealnie harmonizowały z charakterem niezwykłych piosenek. Nic nie było w tym dziełem przypadku, a zakomponowanym od początku do końca wydarzeniem artystycznym, w naszych warunkach właściwie bez precedensu. Podejrzewam, że Anawa nie zaistniałaby nigdzie indziej, jak tylko w Krakowie.
Sukces Marka Grechuty był kreacją zespołową. Ogromną rolę spełnił Jan Kanty Pawluśkiewicz. Jego wrażliwość muzyczna, proste, a jednocześnie wysmakowane kompozycje, a do tego genialne aranżacje, stanowiły w wielkiej mierze o wartości artystycznej całego przedsięwzięcia. Z Grechutą znali się ze studiów, obaj studiowali architekturę. Oczywiście nie bez znaczenia była uprzednio ukończona przez Pawluśkiewicza średnia szkoła muzyczna w klasie fortepianu i fama młodego, zdolnego kompozytora. Wspólnie wymyślili i założyli studencki kabaret Anawa, który już po pierwszym programie przeistoczył się w zespół instrumentalno-wokalny. Skrzypce, altówka, flet, fortepian, gitara akustyczna, wydawały się instrumentami idealnymi do podkreślenia założonej od początku formuły repertuaru poetyckiego. W zespole grały panie oraz panowie, a poziom instrumentalistów, jak zwykle w Krakowie, był niezmiernie wysoki.
Bezpośrednio o sukcesie zadecydował repertuar. Obaj panowie zaproponowali piosenki bez wątpienia odwołujące się do muzyki klasycznej, jednak przefiltrowane przez współczesną estradę. Pierwszym ich sukcesem było „Tango Anawa”, które zrobiło furorę na wspomnianym już festiwalu krakowskim. Jednak zaraz potem „Będziesz moją panią”, „Serce”, „Dni, których nie znamy”, czy „Nie dokazuj”, po pierwszych objawieniach Grechuty i Anawy w Opolu, śpiewała cała Polska. Prawie od samego początku brał się do śpiewania wierszy największych poetów. Dziś może się wydawać dziwne, ale wówczas pojawiały się uczone rozważania na temat interpretacji poszczególnych wierszy przez Grechutę i tego, czy w ogóle Mickiewicza, Leśmiana, Przybosia i Witkacego uchodzi śpiewać na estradzie. Szczególne dyskusje wywołała kwestia zaaranżowania przez wykonawcę jednej ze scen „Wesela” Wyspiańskiego, którą Grechuta wykonywał z Anną Dębicką i Alibabkami na festiwalu w Opolu…
Grechuta i Pawluśkiewicz, przy wszystkich zbliżonych punkach widzenia na piosenkę, czy też sztukę w ogóle, szczęśliwie stanowili różne osobowości, dzięki czemu repertuar, zachowując wspólny mianownik, mógł być szalenie różnorodny. Liczne występy i nagrania dawały nowe doświadczenia, co miało ogromny wpływ na ich twórczość. Największym dowodem potwierdzającym słuszność tej tezy, są dwie pierwsze płyty, „Anawa” z 1970 i „Korowód”, wydany zaledwie kilkanaście miesięcy później. Ogromnie się między sobą różnią. Pierwsza jest niezwykle kulturalna, poetycka i miła. Na drugiej o wszystkim zdecydował „Korowód”, długa, w znacznym stopniu improwizowana i lekko jazzowa kompozycja, gdzie wykonawca świadomie zatracił stonowaną wypowiedź na rzecz gorącego, prawie rockowego credo. Poprzedniego Grechutę z nowym połączyły „Dni, których nie znamy” i przepiękna ballada-hymn, „Świecie nasz”. W 1972 roku drogi Pawluśkiewicza i Grechuty na jakiś czas się rozeszły, a pan Marek założył własny zespół WIEM, czyli W Innej Epoce Muzycznej. Zmiana zainteresowań znacząca, nazwa też nieprzypadkowa, bo w WIEM znaleźli się sami jazzmani, tacy, jak Józef Gawrych, Kazimierz Jonkisz, Paweł Jarzębski, czy Paweł Ścierański. Pracowali z sobą cztery lata i raczej nie wypoczywali, bo był to czas ciągłych występów w trasach koncertowych, a także nagrywania dwóch płyt.
W 1976 roku Grechuta postanowił powrócić do Anawy i Pawluśkiewicza. Razem wymyślili genialną rzecz – „Szaloną Lokomotywę”, musical oparty o teksty Witkacego. Poszli z pomysłem do Krzysztofa Jasińskiego, szefa Teatru Stu, bo jednak opracować tekst i napisać muzykę to jedno, a znaleźć sceniczne uzasadnienie i pomysł na musical, to drugie, kto wie, czy nie jeszcze trudniejsze zadanie. Jasiński zapalił się do projektu od razu i rzecz skonkretyzował. Grechucie zaproponował rolę absolutnie przewrotną i na pozór odległą o lata świetlne od jego emploi, mianowicie Belzebuba, uosobienie wszelkiego zła. Do współpracy wciągnięto także Marylę Rodowicz, jak również kilku innych artystów, nie powiązanych na co dzień z krakowską sceną. Sukces był oszałamiający, a teatr Stu pokazywał „Szaloną Lokomotywę” nie tylko w całej Polsce, ale również poza jej granicami, ukazała się także skrócona wersja płytowa. Przy okazji Grechucie udało się wylansować jedną z piosenek z tego musicalu, „Hop, szklankę piwa” w Opolu na jeden z największych hitów 1977 roku i zdobyć za nią Grand Prix festiwalu. To nie jedyne spotkanie artysty z większymi formami muzycznymi. Jak sam opowiadał, doświadczenia wyniesione z pracy nad musicalem według Witkacego, pozwoliły mu później na samodzielne napisanie oratorium do wierszy Tadeusza Nowaka, „Zapach łamanego w rękach chleba”. Trzeba też koniecznie wspomnieć o pięknym cyklu pieśni „Dziesięć ważnych słów” z 1994 roku, inspirowanym Dekalogiem. Kilkakrotnie też zaistniał jako kompozytor muzyki teatralnej, również na tym polu odnosząc znaczące sukcesy.
Na kilkanaście lat związał się z Piwnicą Pod Baranami. Jego fanem od samego początku był Piotr Skrzynecki, mówiący o nim jako o „jednej z największych nadziei na myślącą polską piosenkę.” Grechuta już wtedy miał kłopoty ze zdrowiem, na szczęście Piwnica zawsze miała charakter towarzysko-artystyczny, można tam było występować, ale obecność nie była nigdy obowiązkowa. Zresztą podczas swej kariery dał przeszło trzy tysiące koncertów, to naprawdę ogromnie dużo. Rzadko dawał się namówić do napisania piosenek innym wykonawcom, ale gdy już podjął się takiej pracy, wkładał w nią całe serce. Chętniej podejmował śpiewanie w duetach. Cudownie frywolny był śpiewany przez niego z Marylą Rodowicz „Gaj”, a doprawdy śmiałym, w sensie słów i myśli erotykiem, okazało się widowisko „W malinowym chruśniaku” według Leśmiana, z towarzyszącą mu, świetną Krystyną Jandą.
Pisał nie tylko teksty piosenek, ale również bardzo interesujące wiersze. Szczególnie utkwił mi w pamięci pierwszy tomik „Na serca dnie”, pełen wspaniałych metafor i wyjątkowej delikatności. Niezależnie od śpiewania, komponowania i pisania tekstów, Grechuta czuł się malarzem. Całe życie malował, obdarzając swymi obrazami wszystkich przyjaciół, którzy u niego bywali w domu, także z okazji urodzin czy imienin. Niezależnie od tego swe prace prezentował na wystawach w Polsce i poza Polską.
Z czasem choroba coraz częściej dawała o sobie znać, co doprowadzało do jego milczenia całymi latami. Również z tego powodu jego nieliczne recitale nabierały specjalnego znaczenia. Pamiętam jeden z takich wieczorów w Krakowie przed kilku laty. W małej salce siedziało nas ze dwieście mocno ściśniętych osób. Obok bardzo młodych ludzi były też panie, które już dawno zapomniały nie tylko o drugiej, ale i trzeciej młodości. Wszystkim jednak udzielało się takie samo wzruszenie, a gdy padły słynne, końcowe słowa hymnu „Świecie nasz” (chcę być z tobą w zmowie / z blaskiem twym, siłą twą / co mi dasz, odpowiedz!), chusteczki poszły w ruch. Grechuta zawsze potrafił poruszać wiele tematów niezwykle sugestywnie, a ponieważ mówił o tym, co ponadczasowe, wiek i doświadczenie jego słuchaczy nie miało żadnego znaczenia. Był ogromnie prawdziwy i szczery, co pozwalało mu docierać również do tych, słuchających zwykle zupełnie innej muzyki.
W 2003 roku ukazała się jego ostatnia płyta, „Niezwykłe miejsca”. Inspirowana była różnymi miastami zapamiętanymi przez Grechutę. Nie brakowało słynnej podkrakowskiej Lanckorony, Kazimierza nad Wisłą, Aten, Wenecji i Nowego Jorku. Dodano tam również piosenkę „Kraków”, wykonywaną wspólnie z grupą Myslovitz. To album z pewnością ciekawy nie tylko dla wielbicieli jego talentu, ale już nie tak przebojowy i inspirujący, jak poprzednie. W tym samym roku uhonorowano go bardzo pięknym koncertem, przygotowanym przez Grzegorza Turnaua w Opolu, kiedy to przedstawiono kilkanaście jego najistotniejszych utworów. Poza tym kilka miesięcy temu pojawiły się reedycje wszystkich jego nagrań, zebranych w piętnastopłytowy box, „Świecie nasz”.
W poniedziałek, 9 października przed południem usłyszałem dzwonek do drzwi. Na progu stała dwunastoletnia córka sąsiadów. Przylgnęła do mnie zaciągając się od szlochu.
– Co się stało, Renatko?
– Usłyszałam w radiu, że Marek Grechuta nie żyje! Co teraz będzie?
To chyba najpiękniejszy komentarz po odejściu artysty. A Kraków pożegnał go po królewsku, jak na stołeczny gród przystało. Tysiące odprowadziły Grechutę na Cmentarz Rakowicki, gdzie spoczął w Alei Zasłużonych. Teraz śpiewa dla Pana.
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 11/2006 miesięcznika Muzyk.