Byłem na koncercie King Crimson w warszawskiej Romie! Refleksji co niemiara. Na początku ustalmy, że fanem Crimsonów jestem od zarania dziejów. Zespół ten mam przerobiony in statu nascendi. Byłem wtedy, w początku lat siedemdziesiątych, zagorzałym fanem rocka. „In the Court of the Crimson King”, „In the Wake of Poseidon”, „Lizard” no i oczywiście „Red” z 1974 roku. Od razu wszyscy wiedzieli, że to ważna muzyka, że jest konsekwentnie realizowana koncepcja, że ich stylistyka ociera się o różne gatunki. Na bazie najprawdziwszego rocka – od jazzu po muzykę współczesną. Już na początku stworzyli ten swój fenomenalny, niezmiernie szeroki i pojemny idiom stylistyczny. Okazało się, że to wszystko, absolutnie wszystko en bloc, działa do dziś. Od wielu lat mam tego świadomość. To nie są wyłącznie melodie sprzed lat, do których mamy sentyment, choć to też. King Crimson to ponadczasowy kanon estetyczny i brzmieniowy, także melodyczny i rytmiczny. Crimsonowska ściana dźwięku cały czas działa i ma się dobrze. Żadnej odgrzewanej zupy i wyleniałych dinozaurów miotających się po scenie w poszukiwaniu minionych lat.
Było jak trzeba. Wszystko się zgadzało, szło jak po sznureczku. Dla porządku historycznego muszę podać skład: Robert Fripp – gitara, syntezator gitarowy; Mel Collins – saksofony, flet; Tony Levin – gitara basowa, chapman stick, kontrabas elektryczny; Jakko Jakszyk – gitara, flet, śpiew; Pat Mastelotto – perkusja; Gavin Harrison – perkusja; Jeremy Stacey – perkusja, instrumenty klawiszowe. Orkiestra przygotowana perfekcyjnie. Przy tak skomplikowanych strukturach formalnych to duże wyzwanie. Do tego wszystkiego zero sztucznego show, błyskania światłami itp. Świadome nawiązanie do „poważnych” koncertów. Muzyka ma bronić się sama. Broniła się. I to jeszcze jak.
Chciałbym zwrócić szczególną uwagę na rolę improwizacji w tej muzyce. Nie jest ona jazzowa, choć Mel Collins wie o co w jazzie chodzi, ale gra po swojemu. Oni wszyscy grają po swojemu. Czyż nie to jest w muzyce najważniejsze? Były długie fragmenty zbiorowej improwizacji, z pełną świadomością formy, dążące do konkretnego celu. Wszyscy realizowali zamierzoną ideę. Żadnego bałaganu i rympału typu „wyjdzie – nie wyjdzie”. Konkretnie zaaranżowane trzy perkusje. I w tym wszystkim Fripp „wypuszczający” kosmiczne soundy i niepostrzeżenie sterujący całą architekturą. To się nazywa świadomość wizjonera.
Były utwory nowe – znakomite i oczywiście przeboje: „In the Court of the Crimson King”, „Moonchild”, „Epitaph”, „One More Red Nightmare”. No i… wyczekiwany „Starless”!
Mam przyjaciela Stacha. Znamy się od liceum. To mój absolutny autorytet i guru w temacie muzyki rockowej. On ma chyba kilkanaście wersji „Starless”. W różnych składach, z różnych lat. Kiedyś spędziliśmy wieczór przy ognisku na Kaszubach, słuchając ich w kółko. Było pięknie. Staszek był na Crimsonach kilka dni wcześniej, 20 czerwca w Royal Albert Hall w Londynie. Mówię, że guru…
Ale wracając do „Starless”. To utwór – legenda. Tym co go znają, nie muszę opowiadać. Rozpoczyna się przepiękną balladą z lirycznymi „dogrywkami” Mela Collinsa na sopranie (w oryginale i wczoraj) i po niej transowe ostinato na 13/4 z uporczywymi, prostymi, zaledwie nieco zrytmizowanymi nutami na gitarze. Do tego motoryka rytmiczna, wczoraj realizowana na trzech zestawach. Choć rej wodził Gavin Harrison, pozostali też byli bez zarzutu. To się rozwija, rośnie, aż do monumentalnej cody z repryzą początkowego, przepięknego tematu, a wszystko z napięciem nie mającym sobie równego. O „Starlesie” mogę długo, uwielbiam ten utwór. Wczoraj w trakcie jego trwania zrobiło się czerwono… To był jedyny efekt świetlny. Zagrali, pozamiatali i koniec. Wszyscy wstali z miejsc, nie pierwszy raz. Na bis był „Schizofrenik”. Masakra.
Żeby nie było – łyżka dziegciu… Trochę brakowało mi spontanu i jazdy bez trzymanki, z piskiem opon na zakrętach. Ale to może taka muzyka, bardzo aranżowana, wymagająca skupienia, trochę jak klasyka. Może nieco winne są roczniki Panów. Diabelski błysk był widoczny najbardziej w oczach Tony’ego Levina (73 lata). Wiadomo – basista… To musi być „model”… Poszedłbym z nim na… no niech będzie, że herbatę.
Na zakończenie muszę się przyznać do swego życiowego błędu. Otóż w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych przyjechał do Opola na warsztaty perkusyjne Bill Bruford. Legendarny perkusista Yes i King Crimson, grał m.in. na Redzie (na płycie, nie w okolicy portu w Gdyni…). Jego sprowadzeniem do Polski od strony menadżerskiej zajmował się Mariusz Adamiak, wówczas również właściciel klubu Akwarium. Wtedy stawiałem pierwsze kroki jako lider, mój zespół Back To the Bass często grał w tym legendarnym klubie. Jeden z wieczorów Bruford spędzał w Warszawie i Mariusz wymyślił, żeby zagrał z jakimś polskim zespołem. Padło na mój. Nie było czasu na próbę, zagraliśmy na koncercie „z marszu” dwa moje utwory – „Ballad For Friends” i chyba „Without the Graden”. Poszło nieźle. Była to raczej ciekawostka niż jakieś wiekopomne wydarzenie artystyczne. Ale było. Mam to w swojej biografii. Naprawdę Bill Bruford grał w moim zespole. Uwierzcie mi. Mam świadków. Miał ktoś to fotografować, ale się nie udało i summa summarum nie mam żadnej pamiątki. Taki błąd! Nie mogę sobie darować… I z tym muszę żyć.
Miałem w sercu niezapomniane głosy Grega Lake’a i Johna Wettona, ale Jakko Jakszyk też dawał radę. Było świetnie!
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 7/2019 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.