Marc Almond z pewnością zasługuje na określenie jednego z najbardziej kolorowych ptaków współczesnej sceny muzycznej, bezustannie prowokującego publiczność i dziennikarzy, by o nim nigdy nie zapomnieli. Ciągnie się za nim odium artysty nie tylko niepokornego, ale też pełnego przeciwieństw, co to z równą łatwością wszystkich wzrusza i denerwuje. Jednocześnie nawet jego przeciwnicy twierdzą, że bez specjalnych starań umie zjednywać sobie zarówno słuchaczy obskurnych barów, jak i wyrafinowaną publiczność eleganckich sal koncertowych. W promocji jego najnowszego, dziewiątego albumu, bez wątpienia pomaga mu niszczące świat i tragiczne w skutkach doświadczenie pandemii koronawirusa, które przeżywamy. Właśnie w obliczu takiej kompletnej destrukcji, najtrafniej brzmią przepełniające krążek utwory o degradacji człowieka, o przemijaniu, śmierci i niepewności egzystencji. Z drugiej strony jest tu sporo słów o miłości i radości życia, momentami słuchacz ma kłopot z odróżnieniem co jest wyobraźnią, a co rzeczywistością w wyznaniach autora. Marc tytuł zaczerpnął z Nietzschego, który napisał: „Powiadam wam, trzeba mieć chaos w sobie, by narodzić tańczącą gwiazdę”.
Sam zainteresowany stwierdził „Chciałem napisać romantyczne, apokaliptyczne piosenki miłosne i zestawić je z fatalną perspektywą naszych czasów, z beznadzieją”. Symbolem łączącym u niego świat żywych i umarłych jest kruk. Co ciekawe, w większości mrocznym tekstom towarzyszy całkiem sympatyczna muzyka, za którą odpowiedzialny jest świetny kompozytor i multiinstrumentalista, w tym wypadku również producent, Chris Braid. Panowie poznali się przy pracy nad poprzednim, udanym albumem Marka z 2015 roku, „The Velvet Trail”. Z zapowiedzi Almonda, że będzie to w jego karierze najbardziej progresywna płyta niewiele wynikło, bo Chris zapewnił temu krążkowi nie tylko ogromną różnorodność, ale jednocześnie spójną całość, utrzymaną w powszechnie lubianym klimacie brytyjskiego popu. Już początkowy utwór „Black Sunrise”, w którym bohater obiecuje miłość aż po grób, jest balladą niemal z komedii muzycznej, niespodziewanie zakończoną świetną solówką znanego z kilku formacji gitarzysty, Davida Colquhouna. Ładnych solówek gitarowych słychać sporo, podobnie jak brzmienia fortepianu (zwłaszcza w „Chevrolet Corvette Stingray”), w nagraniach bierze udział kilku wybitnych instrumentalistów, żeby wymienić choćby grającego na flecie w „Lord of Misrule” samego Iana Andersona. Marc jest w zaskakująco wybornej formie wokalnej, bez najmniejszych kłopotów swoim nader ekspresywnym tenorem panuje nad całością. Ten udany album z całą pewnością wystawia mu bardzo dobre świadectwo. Mieliśmy się o tym przekonać na własne uszy, bo tegoroczna trasa promująca krążek obejmować miała także Polskę, ale wobec pandemii nie wiadomo, czy do tego dojdzie.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.marcalmond.co.uk
Recenzja ukazała się w numerze 5-6/2020 czasopisma Muzyk.