Tym, którzy czytać recenzji nie lubią, od razu napiszę puentę: to jest rewelacyjna książka, którą czyta się tak zwanym jednym tchem, „na raz”. A teraz zacznę od kilku słów na temat autorów „Big Beat”. Marcin Jacobson, jest postacią doskonale znaną w światku muzyki rockowej. Zajmuje się publicystyką muzyczną, choć powszechnie kojarzony bywa przede wszystkim z działalnością menadżerską wielu znaczących grup i solistów. Współpracował z Martyną Jakubowicz, Johnem Porterem, Dżemem, Krzakiem czy TSA. Drugi z panów, Marek Karewicz, jeśli w ogóle komukolwiek trzeba go przedstawiać, to absolutnie genialny fotografik, zajmujący się uwiecznianiem wszystkiego, co związane jest z muzyką jazzową i rozrywkową. W historii polskiej fonografii nie ma nikogo, kto byłby autorem większej ilości okładek płytowych.
Obaj panowie poznali się mnóstwo lat temu, na jakimś przeglądzie muzycznym. Jacobson był wtedy żółtodziobem w branży, Karewicz już niemal człowiekiem-instytucją. Od pierwszego spotkania polubili się, co więcej, za największą przyjemność uważali rozmowę z sobą, a okazji po temu im nigdy nie brakowało. Najwyższy czas wyjaśnić, że zdaniem wszystkich znajomych, przyjaciół, krewnych i najbliższych, jeszcze się w świecie nie urodził lepszy opowiadacz i „anegdocista”, co Marek Karewicz. Stwórca nie poskąpił mu szczególnych łask w tym względzie, słuchałem go kiedyś w licznym towarzystwie i sam przyznaję mu także palmę pierwszeństwa nad innymi. Taki ktoś w każdym gronie stanowi prawdziwy skarb, bez którego trudno sobie wyobrazić udane posiedzenie przy kieliszku herbaty. Pan Marek ma niebywałe poczucie humoru, pamięć i zdrowy dystans do wielu spraw, których był uczestnikiem. On zna wszystkich i wszyscy znają jego.
Jest rzeczą absolutnie oczywistą, że w którymś momencie Jacobson musiał zaproponować Karewiczowi prosty układ: „Ty mów, a ja to spiszę”. Indagowany nie odmówił i właśnie tak powstała ta fascynująca książka. Istniał pewien problem od samego początku, którego zresztą pan Marcin nie ukrywa. Chodzi o to, że indagowany wiele tych samych wydarzeń opisywał bardzo różnie, nie przykładając nadmiernej wagi do jakiejś jednej wersji. Wówczas autor albo wybierał wersję najczęściej powtarzaną, albo taką, jaka mu się wydała najprawdziwsza. W niczym nie umniejsza to przyjemności obcowania z tą książką. To przecież nie jest jakaś encyklopedia bądź leksykon, kto chce się dowiedzieć absolutnej prawdy sięgnie po inne pozycje. „Big Beat” to wspomnienia kogoś, kto był świadkiem mnóstwa zdarzeń i relacjonuje je na wskroś subiektywnie, dla mnie to ich wielka zaleta. Przypomina mi się mało parlamentarne, ale trafne zdanie marszałka Piłsudskiego: „Prawda jest jak d…, każdy ma własną!”
Marek marzył o karierze jazzmana. Drogą i wstępem do tego miał być kontrabas. W ten sposób trafił do orkiestry młodzieżowej, grającej muzykę poważną. Gdy prowadzący ją profesor zorientował się, że część muzyków gra jazzowe bezeceństwa i na czele tych straceńców stoi Karewicz, wylał go natychmiast. Później młody człowiek zakładał jakieś własne zespoły jazzowe, przewożąc kontrabas na specjalnych szelkach skuterem Osa, kupionym od Krzysztofa Komedy. Ponieważ jednak było to skrajnie niewygodne, kontrabas zamienił na trąbkę. Samokrytycznie jednak zauważył, że jego osiągnięcia jako instrumentalisty nie są zbyt imponujące. Pewnego dnia podjął decyzję o odejściu od pomysłu zostania muzykiem, a trąbkę sprzedał za 50 złotych pierwszemu facetowi na ulicy. Twierdzi, że przez całe lata słyszał ją jeszcze podczas meczów na stadionie Legii. W tym czasie miał już duże doświadczenie jako fotografik i szybko doszedł do znaczących rezultatów, pracując dla różnych gazet i tygodników. Przypomina, że w tym czasie w redakcji „Po Prostu”, w jednym pokoju przy sąsiednich biurkach pracowali Jan Olszewski i Jerzy Urban…
Był stałym bywalcem Hybryd i Stodoły, warszawskich klubów, w których grało się jazz. „W Stodole królował jazz tradycyjny, w Hybrydach nowoczesny. W tym drugim grywała czołówka muzyków z całej Polski – Wojtek Karolak, Ptaszyn Wróblewski, Włodek Nahorny, Janusz Muniak, Tomek Stańko, Adam Makowicz. Tam debiutowała na przykład Urszula Dudziak z bielskiej Straconki, którą do stolicy przywiózł poznaniak, Krzysio Komeda. Tam jako wiolonczelista zaczynał Zbyszek Namysłowski i saksofonista Michał Urbaniak z Łodzi. Do klubu przychodziła jeszcze bardzo młoda panienka, która z zapałem grywała na fortepianie. Nazywała się Kasia Gaertner. Śmiertelnie kochała się w Karolaku, którego to okropnie irytowało, więc często wyganiał ją od instrumentu. On zawsze dobrze grał na fortepianie, ale zaczynał na saksofonie altowym, i to z ustnikiem od klarnetu, co brzmiało dość dziwacznie, ale przynajmniej stroiło. Tam się w ogóle niezła ekipa zebrała. W szatni pracował Jan Pietrzak, który jako jedyny posiadał porządny garnitur, bo uczył się w szkole milicyjnej, a tam dbano o wygląd słuchaczy. Wojtek Młynarski był prezesem kółka brydżowego, a Krzysztof Zanussi – filmowego”. W klubie Remont przez 32 lata udzielał się jako DJ („jako muzyk pewnie nigdy bym nie miał tylu panienek”).
„Wyspecjalizowałem się w fotografowaniu jazzu i muzyki z dwóch powodów. Po pierwsze związałem się z muzyką emocjonalnie. Po wtóre uważam, że czasy Leonarda da Vinci dawno się skończyły, myli się ten który twierdzi, że wszystko potrafi sfotografować. Nieprawda. Tylko specjalizacja pozwala człowiekowi osiągnąć poziom, dzięki któremu może zostać zaliczony do grona artystów. Działałem konsekwentnie i dzisiaj w Europie po tylu latach, nie mam prawie żadnej konkurencji”.
Karewicz miał dar idealnego ustawiania kadrów, uwieczniania stanów emocjonalnych muzyków. Na okładce książki Wojciech Mann pisze, że „kiedy ogląda się jego zdjęcia, słyszy się muzykę”. Trafne określenie! Godzi się jednak dodać, że kiedy trzeba, potrafi niczym rasowy paparazzo natychmiast strzelić fotkę, by oddać klimat występu. Początkowo byli to tylko jazzmani, sfotografował niemal wszystkich, poza Armstrongiem, z którego sesją zwyczajnie nie zdążył. Na uwiecznienie europejskiej trasy zaprosił go Ray Charles. Twierdzi, że największą satysfakcję sprawiło mu zaproszenie od samego Milesa Davisa, który nawet podarował mu jedną ze swych słynnych marynarek. Był już wtedy bardzo chory, zdawał sobie sprawę, że odchodzi.
„Prawdę mówiąc, na rynku ustawiły mnie Polskie Nagrania. W sumie zaprojektowałem dla nich blisko czterysta okładek. Robiłem je metodą fotograficzną, bo obróbkę miałem w małym palcu”. To prawda, okładki pana Marka uchodziły za jedne z najwspanialszych, jakie powstały nie tylko w Polsce. Krytycy nieodmiennie podkreślali, że zawsze oparte są na niestandardowych pomysłach i niezwykle oryginalnych zdjęciach. W bogato ilustrowanej książce jest ich sporo, choć rzecz jasna to tylko malutki wycinek jego pracy na tym polu. On sam za bezapelacyjnie najlepszą uważa „Blues Breakout”.
Po latach fotografowania niemal wyłącznie wszystkiego, co związane jest z jazzem, zaczął otrzymywać coraz częściej zlecenia związane z polską muzyką młodzieżową. Sam pisze, że nie należał do grona jej entuzjastów, ale trudno w pracy kierować się tylko uczuciem, dlatego przyjmował i takie zamówienia. Po latach zmienił swój stosunek do tej muzyki i jej wykonawców na o wiele bardziej przyjazny, a niektórzy wykonawcy okazali się „co najmniej mili”. Początki były jednak trudne. „Pamiętam finał Festiwalu Muzyki Nastolatków na stadionie Lechii w Gdańsku. Ściągnięto zdecydowanie za dużo milicji, co wywołało kontrakcję młodzieży i rozgorzała regularna bitwa na kamienie,ławki i pałki. Po raz pierwszy schowałem się do namiotu organizatorów, stojącego na samym środku płyty boiska i tam przeczekałem to tornado. Stadion został kompletnie zdemolowany a ja zastanawiałem się co tam robię”.
Jak już wspomniałem, największą przyjemność zaczerpnie każdy czytelnik z nieskończonej ilości anegdot na temat wykonawców. Oczywiście nie chcę odbierać nikomu radości z ich odkrywania, ale nie mogę kilku nie przytoczyć, choćby w skrócie. Ot, choćby takiej, jak to pod budynek Polskiego Radia na Myśliwieckiej, dziś siedziby Trójki, podjechał szykowny samochód, a z niego wysiadł starszy dżentelmen o nieco śniadej skórze z młodzianem, jak się okazało, synem, z tyłu. Starszy pan przedstawił się dowódcy straży jako Wasyl, po czym przeszedł do rzeczy; „Ile i komu trzeba zapłacić, by ten chłopak mógł zaśpiewać na antenie?” Zrobiło się zamieszanie, ktoś wyskoczył z redakcji muzycznej, zaczął tłumaczyć co i jak, po czym Wasyl dobrodusznie zaproponował: „Panowie, jeśli trzeba to ja kupię całe to wasze radio”. Ten pan rzeczywiście nazywał się Wasyl i był niegdyś szefem znanego w całej Europie zespołu Cyganów mołdawskich, a jego syn miał na imię Michaj. Pseudonim Burano wymyślił mu nieoceniony Franciszek Walicki…
Karewicz przypomina też piosenkarza, gwiazdę pierwszych lat big-beatu, Marka Tarnowskiego. Był to bardzo zdolny młodzian, który potrafił śpiewać wszystko. „Dobrze radził sobie ze swingiem, stylowo śpiewał jazz i zwykłe piosenki, był uniwersalny. Przez kilka lat był najlepszym polskim wokalistą – występował ze Zbyszkiem Namysłowskim, New Orlean Stompers I zespołem Rama 111. Miał jedną wadę – pił jak smok i umiał to robić. Na Kalatówkach, gdzie odbywał się Jazz Camping, jako jedyny potrafił dotrzymać kroku miejscowym góralom, a to nie były przelewki. Ostatni raz spotkałem go podczas Old Rock Meeting. Bardzo chciał pośpiewać ale nie dano mu tej szansy i uważam, że zrobiono mu wielką krzywdę”.
Gdy Czesław Niemen miał szansę zrobienia kariery w świecie, nie potrafił wykorzystać wielu sprzyjających mu okoliczności. Oto na przykład Rod Stewart z jakiejś tam okazji organizował elitarny bankiet dla wybrańców z branży. Ludzie z firmy lansującej Niemena nie bez racji uznali, że to wręcz dar z nieba, by przedstawić go wielkim fonografii i estrady. Przedstawiciel firmy włożył mnóstwo wysiłku, poruszył niebo i ziemię, by do Niemena wystosowano stosowne zaproszenie. Skutek tej tytanicznej pracy był taki, że Czesław się na tym przyjęciu nie pojawił. Tłumaczył, że wyczytał w prasie zawiadomienie o ogromnej promocji na opony, wolał więc wykorzystać w najbardziej praktyczny sposób swoją obecność w Londynie…
Cała książka jest podzielona na rozdziały dotyczące poszczególnych wykonawców bądź zespołów. Bardzo dobrze, inaczej łatwo byłoby zagubić się w gąszczu informacji i anegdot. Ich autor, z racji zawodowych, był dopuszczany bezpośrednio do fotografowanych „obiektów”, mógł zatem z nimi rozmawiać na dowolne tematy, czuć się niemal ich domownikiem, zarówno na scenie jak i poza nią.
Znakomitym pomysłem autorów, będącym świetnym kontrapunktem w stosunku do wynurzeń pana Marka, są wspomnienia nadesłane na konkurs „Wspomnienia miłośników rock’n’rolla”, organizowanego przez Fundację „Sopockie Korzenie”. Poza tym zdjęcia wybrane przez Mirosława R. Makowskiego i okładki płyt dają nawet laikowi wyobrażenie o wielkości pracy wykonanej przez artystę. Największą umiejętnością dobrego gawędziarza jest taki sposób prowadzenia narracji, by słuchacz tychże opowieści mógł się przenieść wraz z opowiadającym w centrum wydarzeń. W wypadku Marka Karewicza, oczywiście z pomocą Marcina Jacobsa, ten warunek jest spełniony z nawiązką. Śmiałem się co chwila i przenosiłem z autorami na różne krańce Polski i świata. Jestem przekonany, że taka sama podróż czeka również tych, którzy po „Big beat” sięgną!
Tekst: Andrzej Lajborek
Recenzja ukazała się w numerze 6/2014 miesięcznika Muzyk.