Akurat Państwu nie muszę wyjaśniać, że George Benson naprawdę wielkim gitarzystą i wokalistą jest. Trudno w jego przypadku nawet określić, czy najistotniejszym polem jego zainteresowań pozostaje jazz czy pop, ale we wszystkim jest fantastyczny. Ten zdobywca wszelkich możliwych tytułów i nagród, przez ostatnie cztery lata jeździł z programem prezentującym utwory Nat King Cole’a. Zawsze twierdził, że Nat to jego największy idol, który miał na niego największy wpływ. Nie bez znaczenia jest dla Bensona nawet fakt, że urodził się w 1943 roku, to znaczy wtedy, gdy zaczęła się kariera wokalna Nata. Cała ta tura koncertowa była w założeniu swoistym poletkiem doświadczalnym przed nagraniem albumu poświęconego najbardziej znanym piosenkom jakie uwiecznił swoimi interpretacjami Cole. Teraz projekt został urzeczywistniony. Przezornie już w tytule krążka zastrzegł, że tamte piosenki i interpretacje są dla niego przede wszystkim inspiracją. „Chciałem żeby to był niemal mój list miłosny do mistrza i rodzaj hołdu dla niego. Jest dla mnie wszystkim i gdybym go kiedyś nie usłyszał, być może w ogóle nie zająłbym się muzyką.” Ten muzyczny list miłosny zaczyna się króciutką wersją przeboju „Mona Lisa” w wykonaniu kilkuletniego Georga, a kończy tą samą przepiękną balladą w wykonaniu dorosłego, dzisiejszego Bensona. Jak łatwo sobie wyobrazić, zawsze przy tego rodzaju projektach najważniejszy jest pomysł na każdy utwór. Pójść po najłatwiejszej linii oporu i zrobić kopię? Po co? Zaśpiewać w ten sposób lepiej od oryginału praktycznie się nie da. Oczywiście Benson jest zbyt wytrawnym wygą, aby o tym nie wiedzieć, ale nawet on nie ustrzegł się kilku zbyt dużych podobieństw. Najbardziej słychać je w rytmicznej „Ballerinie” i w pierwszym wielkim przeboju Nat’a, „Nature Boy”, tu niezbyt udanym. Za to „Route 66”, „Just One of those Things”, brzmią fascynująco. Jest kilka bardzo udanych duetów, „When I Fall In Love” z Joliną Menzel, „Too Young” z Judith Hill, czy „Smile” z Tillem Bronnerem. George w większości utworów jest bardzo przekonywujący, w kilku wręcz porywający, a może nawet na swój sposób nawet ciekawszy od Cole’a? Przecież żyjemy tu i teraz, a King był głosem pokolenia sprzed 60-70 lat. George Benson dobrał sobie rewelacyjnych kompanów. Jest Wynton Marsalis, są wspomniani wokaliści, ale też czterdziestodwuosobowa Henry Mancini Institute Orchestra, bez której ten projekt byłby zdecydowanie uboższy. Szalenie intrygujący facet, ten George Benson…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.georgebenson.com
Recenzja ukazała się w numerze 8/2013 miesięcznika Muzyk.