Rzadko się zdarza, żeby premiery ważnych albumów miały miejsce w lipcu, ale w tym wypadku była to jedynie słuszna decyzja. Album poświęcony twórczości J.J. Cale’a po prostu musiał się ukazać w pierwszą rocznicę jego śmierci. Za całym przedsięwzięciem stoi Eric Clapton, który kiedyś otrzymał jedną z kompozycji nieznanego wówczas nikomu muzyka i postanowił ją nagrać, czym utorował mu drogę na estrady. Później zrobił to jeszcze kilkakrotnie. Zostali przyjaciółmi, a Clapton często powtarzał, że J.J. przekazał mu najważniejszą dewizę, jaka pomogła mu w najtrudniejszych życiowych okolicznościach: „miej dystans do siebie, nie ścigaj się z nikim artystycznie i nie polegaj wyłącznie na muzyce, bo przegrasz”. Razem w studiu spotkali się tylko raz, gdy nagrywali album „The Road To Escondido”. Szczerze mówiąc, twórczość Cale’a nawet w rodzinnych Stanach nie jest powszechnie znana. Specjalnie mnie to nie dziwi. Dla osób dobrze go znających zawsze było jasne, że J.J. to genialny autor piosenek, bardzo dobry gitarzysta, dobry wokalista i beznadziejny orędownik własnej twórczości. Nigdy o to nie zabiegał, obce mu były salony i splendory, nie pomogły tu nawet starania Claptona, by zmienił sposób swego myślenia. Eric uwiecznił już lata temu kilka jego kompozycji, stały się bezspornie przebojami, jak choćby „Cocaine” czy „After Midnight”. Jednak na dobrą sprawę szerzej mógł pokazać światu jego kompozycje dopiero teraz, gdy J.J. Cale’a przedwcześnie zabrakło. Po ogromnej selekcji postanowił o nagraniu szesnastu utworów przyjaciela. Wyraźnie mu zależało, by odzwierciedlały styl Tulsa Sound, który Cale wymyślił, będący połączeniem bluesa, country, jazzu, cajun i rock&rolla. Nie wszystkie utwory są znane, kilka zostało wygrzebanych z taśm demo, rozsyłanych przez kompozytora, inne przeleżały w szufladzie, a jedna jest propozycją w swoim czasie odrzuconą przez producenta. Do współpracy zaprosił dwóch wytrawnych muzyków, podobnie jak on przyjaciół J.J., czyli Willie Nelsona i Marka Knopflera. Są jeszcze raczej mniej znani w Europie Tom Petty, John Mayer i Don White. Ten ostatni, podobnie jak J.J. pochodzi z Tulsy, kilkakrotnie nagrywał z nim różne rzeczy, a Cale utorował mu drogę na estradę. Tytuł albumu Clapton zapożyczył z singla nagranego w 1972 roku, „Call Me The Breeze”. Eric występujący tu, wspólnie z Simonem Climie także w roli współproducenta, bardzo chciał, by na pierwszy plan przebiły się kompozycje J.J, a nie popisy wykonawców. Jego życzenie spełniono, choć przez to album stracił na żywiołowości, stał się nieco chłodny. Mam jeszcze inne zastrzeżenie: wszystkie utwory realizator kończy dość brutalnym wyciszeniem, nie umiem znaleźć wytłumaczenia podobnej konsekwencji. Poza tym to wspaniały album, z pomysłem, świetnym wykonaniem, a w dodatku z urzekającymi harmoniami głosów Claptona i Petty’ego w dwóch utworach.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.ericclapton.com
Recenzja ukazała się w numerze 9/2014 miesięcznika Muzyk.