To nie do końca prawda. Powinno być Pierwszy w Muzyku. Dotychczas, od 2012 roku, moje felietony ukazywały się w Top Guitar, ale dostałem awans i teraz będę tu. Wypada się przedstawiać. Jak tytuł cyklu wskazuje jestem basistą, ściślej – kontrabasistą, jeszcze do tego jazzowym, choć nie wyłącznie. To trochę skomplikowane, myślę, że będzie sporo czasu żeby, zawiłości mojej wielkiej i odwzajemnionej miłości do jazzu wyjaśnić. Lideruję swoim zespołom, nagrałem kilkadziesiąt płyt, w tym cztery swoje z moimi utworami. Poza tym jestem belfrem, od trzynastu lat wykładam na kierunku Jazz i Muzyka Estradowa na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Prowadzę też wydawnictwo, Confiteor się nazywa, takie skromne, nieduże, ale jest. W Radio Jazz.fm prowadzę cotygodniową audycję pt. Jazz dla ludzi. Ale przede wszystkim jestem muzykiem – basistą właśnie i jestem z tego powodu bardzo dumny!
Teraz trochę o sobie, o tym co lubię i za czym nie przepadam, tak z grubsza. Otóż, moim zdaniem, w muzyce najważniejsza jest melodia. To niby truizm, ale wydaje mi się, że warto przypomnieć. Są podręczniki do harmonii, można się nauczyć jak realizować rytm, ale jak się tworzy melodię? Jeszcze do tego przebój? Nie ma żadnych teoretycznych zasad i reguł. Tego nie wie nikt. Nie mam na myśli wyłącznie przeboju w rozumieniu muzyki pop, czyli, że nie musi to być Words Dont’t Come Easy czy Daj mi tę noc. Przebojami są również: Bolero Ravela, So What Milesa Davisa czy Starless King Crimson, z nowszych dajmy na to – Liberetto Larsa Danielssona. Umiejętność wymyślenia melodii to dar. U Chopina widać to jak na dłoni. Ona jest wszędzie, nawet w przetworzeniach i „tworach funkcyjnych” (co za określenie… naukowe…). Wszystko jest przesycone melodycznym fenomenem, do tego jeszcze pełnym słowiańskiej liryki i zrozumiałym dla całej ludzkości! Patrząc na lżejszą muzę to Beatlesi i Sting. U nich, można śmiało powiedzieć, też po całości. Przejaw najczystszego talentu.
A improwizacja jazzowa? Nie jest przecież niczym innym jak wymyślaniem melodii. I tu tak samo. Jak mawiał wspaniały kompozytor i jazzman Andrzej Kurylewicz: „jeden może, drugi nie może” (Kuryl dodawał jeszcze – „ja mogę” – sic!). Niektóre sola zapierają dech. Przytoczę to słynne, Milesa, w Time After Time z Live Around the World. Tam jest jeszcze Kenny Garrett na alcie w Human Nature – masakra. Przykładów jest jeszcze „kilka”… Chet Baker, Stan Getz, Jan Garbarek. Nasi też, choćby Tomasz Szukalski. Setki, tysiące… Róg obfitości aż miło.
Jest też trochę spraw, które mnie drażnią, może lepiej powiedzieć martwią. Niektórzy dziś marudzą, że wszystko już było, że nie da się niczego nowego wymyślić. Otóż nic bardziej mylnego. Już nie raz w historii tak było i zawsze znalazł się geniusz, który wywrócił wszystko do góry nogami, dokonał syntezy, rewolucji i powstawało NOWE. Ale nie każdemu się chce… Jest niestety sporo artystów, którzy sięgają po projekty w rodzaju „tribute to” czy „coś tam – na jazzowo”. W moim rozumieniu to pójście na łatwiznę. A ja lubię twórczość własną i kreatywność. Jak zaczynałem interesować się muzyką to wtedy wszyscy grali swoje. I tyle. Winobranie i Kujaviak Goes Funky Zbigniewa Namysłowskiego, Niemen Enigmatic, Na drugiej stronie tęczy Breakoutów. Nawet im do głowy nie przyszło, żeby patrzeć wstecz. Teraz, współcześni artyści też by tak mogli, tyle, że „tribute to” i „na jazzowo” jest łatwiej. Podpierając się czyimś autorytetem można szybko i stosunkowo łatwo coś zrobić i zarobić. A publika to kupi, zgodnie z zasadą inżyniera Mamonia… Dawniej, jeżeli już do tego dochodziło, był to hołd złożony komuś wybitnemu, kto np. niedawno odszedł. Dziś dochodzi do takich „przedsięwzięć” jak Tribute to the Voice Kids czy Snarky Puppy Tribute. Serio! Jeszcze można by się wpuścić w dygresję, że Snarky Puppy to już jest przecież Tribute to Brecker Brothers, ale to już może innym razem. Widziałem niedawno anons takiego kuriozum: Tribute to Prince, Michael Jackson, George Michael, Amy Winehouse, Whitney Houston, Joe Cocker, Freddie Mercury, John Lennon. No comments… Coś mi tu nomen omen, nie gra. Oczywiście nie wszyscy tak robią, ale jest tego, moim zdaniem, zdecydowanie za dużo.
Wróćmy może do tego, co lubię. Wykształciłem sobie taką mnemotechnikę, że jak piszę felietony to słucham tria Billa Evansa albo Keitha Jarretta. Ich muzyka jest tak pełna zadumy, refleksji, przestrzeni i ciszy. Tego dziś szukam w muzyce. Za dużo wokół nas hałasu i gonitwy. Jak w Blame It On My Youth (Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette; Hitomi Memorial Hall, Tokio, 15 października 1986) po solówce Peacocka wchodzi ćwierćnutami Jarrett, to mam na rękach gęsią skórę, pomimo że słyszałem to już wiele razy. Tam muszą być komunikaty podprogowe. Ważne są dla mnie emocje. Moja ostatnia płyta nosi tytuł Syntonia. W psychologii jest to sposób odnoszenia się do ludzi charakteryzujący się chęcią nawiązywania bliskich kontaktów emocjonalnych. A w muzyce to co? Prawda?
Mam sporo płyt Evansa i Jarretta, także przyszłość przed nami świetlana… będę pisać… Tematów raczej nie zabraknie, także zapraszam!
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl można znaleźć opublikowane dotąd felietony Mariusz Bogdanowicza.
Artykuł ukazał się w numerze 3/2018 miesięcznika Muzyk