Ci z Państwa, którzy czytają czasami moje felietony, wiedzą, że od pewnego czasu niepokoję się losami twórczości popularnej. Świadomie „kassandryczyłem” z dużą dozą przesady, mając nadzieję wzruszenia sumieniami decydentów medialnych. I doczekałem się w końcu swoistego upadku (mam nadzieję, chwilowego) piosenki. Po ostatniej edycji Konkursu Eurowizji nie mam już złudzeń. To nie muzyka stanowi cel tego wydarzenia (?). Ona jest tylko dodatkiem do pokazania obnoszącej się bogactwem telewizji. A ta faktycznie jest zainteresowana tylko sobą i narzuca widzom swoje preferencje, ludyczne i tandetne. I tak, najistotniejszymi walorami wspomnianego festynu okazały się szokowanie wyglądem, zachowaniem, oprawą choreograficzną, scenograficzną i techniczną. Liczyło się przede wszystkim widowisko, a nie treść akustyczna. Wprawdzie wielu wykonawców śpiewało dobrze (w tym zwyciężczyni), ale i tak ten fakt nie stanowił ich najważniejszego atutu. Przykładowo, podstawowym walorem laureatki głównej nagrody – analogicznie jak jest nim śmiech, by nie powiedzieć rechot, po wysłuchaniu kawału „z brodą” – był według wielkości skali poświęconych temu dyskusji i artykułów w prasie, jej zarost, skądinąd znany dobrze w świecie przynajmniej od czasów biblijnych.
Jaka wynika z tego konkluzja dla kondycji samej piosenki widać i słychać w radiu telewizji i centrach handlowych każdego dnia. Niepretendujące do czegokolwiek istotnego (oczywiście poza rozgłosem i apanażami), niewielkie rozmiarami utworki wokalno-instrumentalne, najczęściej jeszcze z tańcem i przytupami, stanowią kwintesencję form, określanych dotąd piosenkami. A chociaż nazwa pozostała ta sama, bo wszyscy ją przecież znają, to oczekiwania wobec jakości jej podmiotów wyraźnie skarlały. Otóż cokolwiek, co się narodzi w głowie komukolwiek, a ma jakieś słowa, które można dowolnie artykułować z jakimkolwiek podkładem akustycznym, pretenduje do miana twórczością popularnej. Wystarczy tylko dotrzeć z tym produktem do właściciela rozgłośni, lub producenta bubli muzycznych, jakoś ich przekonać o niezwykłych walorach dziełka, by ku uciesze mas słuchających, kreować nowy hit. A jeśli zauważy go jeszcze telewizyjny bonzo, to na mur-beton wszyscy nieomal się zgodzimy z tym, że twórca rzeczywiście miał rację uznając swoje dokonanie za epokowe.
Kiedyś piosenka musiała mieć melodię. Nie chodziło tu o następstwo dowolnych dźwięków w jakimkolwiek czasie. Melodia powinna być na tyle charakterystyczna, że każdy, nawet ten z przysłowiowym uchem na które nadepnął słoń, potrafił zapamiętać przynajmniej jej fragment.
Kiedyś piosenka musiała mieć harmonię. Nie chodziło tu o jakiekolwiek, radosne następstwo dowolnych akordów. Powinien to być skonstruowany sensownie przebieg współbrzmień, zgodny z regułami dotyczącymi ich funkcyjności i uwzględniający jeszcze współczesne uwarunkowania stylistyczne.
Kiedyś piosenka musiała mieć klimat. Nie chodziło tu o cokolwiek, co musi i tak pojawiać się w odczuciach słuchacza, gdy dociera do niego muzyka. Klimat ów wynikał z wyrazu i środków przekazu, jakie narzucał mu świadomy tego faktu i profesjonalnie przygotowany do jego stworzenia, aranżer.
Kiedyś piosenka musiała mieć akompaniament. Nie chodziło tu o dowolne wtórowanie melodii jakimikolwiek zapełniaczami akustycznymi. Akompaniament powinien sam w sobie stanowić wartość. Od niego zależała w połowie jakość wykonania całości.
Kiedyś piosenka musiała mieć styl. Nie chodziło tu o modę, tylko o estetykę stylistyczną. A przynależność do danego nurtu, lub nurtów, wynikała z wiedzy na ten temat samego kompozytora jak i aranżera.
Kiedyś piosenka musiała mieć treść słowną. Nie chodziło tu o obecność jakichkolwiek słów. Zdania miały coś sensownego znaczyć i przekazywać konkretną myśl, spostrzeżenie, lub refleksję. Grafomaństwo nie było tolerowane.
I w końcu, piosenka musiała mieć śpiewającego wykonawcę. Nie chodziło tu o osobę, która umie tylko artykułować dźwięki. Piosenkarz, lub piosenkarka, powinni zawsze śpiewać czysto, tzn. zgodnie z wysokościami obowiązującymi w stroju temperowanym i powinni posiadać swój indywidualny styl interpretacji, tzn. nie naśladujący innych.
Niestety, teraz wszystkie wyżej wymienione nakazy przestały obowiązywać. Komponuje piosenki każdy, kto tylko to lubi. Aranżerem może być też każdy, kto się za takowego uważa. Melodie i harmonie tworzy się wprawdzie w pocie czoła, ale za to ze świadomością czynienia wiekopomnych dzieł. Pewnie wielu z Czytelników uzna moje narzekania za malkontenctwo. Wolę za takowego uchodzić, aby być może kiedyś mieć małą satysfakcję, że, o ile sytuacja wróci do normy, miałem w procesie naprawiania kondycji współczesnej piosenki jakiś tam udział.
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 6/2014 miesięcznika Muzyk.