Już nieraz się o tym rozpisywałem – żeby muzyka była przejrzysta jak woda, tak, aby było widać dno. Gdy jest mało dźwięków, to każdy jest ważny. Wszystko musi dobrze brzmieć i mieć barwę.
Czasem mam wrażenie, że niektórzy muzycy o tym w ogóle nie myślą. I to w „moim” jazzie, muzyce, która przecież wymaga takiej wiedzy, perfekcji, najwyższej świadomości harmonicznej i formalnej. Może odpowiedzialność za wykonywane dźwięki pochłania tak wiele świadomości, że nie starcza już na wrażliwość? Grałem nie tak dawno na jamie, na którym po ładnym, stonowanym i pastelowym solo gitary wpakował się tenorzysta i… jak przywalił… dosłownie z grubej rury. Było to kompletnie bez sensu. Grał bardzo dobre dźwięki w dobrym czasie, ale kontekst brzmieniowy był nie do przyjęcia. Zupełnie nie ma znaczenia, że to był jam. Tu też przecież trzeba muzykować i reagować na to, co się dzieje. Jedna improwizacja powinna wynikać z drugiej, kleić się, a nie być oderwanym od wszystkiego popisem możliwości…
Nie żebym kalał własne gniazdo. Nie wszyscy jazzmani tak niecnie postępują. Kilka dni temu byłem w Akwarium na wspaniałym koncercie kwartetu Adama Bałdycha (Krzysztof Dys – p, Michał Barański – b, Dawid Fortuna – dr, gościnnie wystąpił jeszcze Marek Konarski – ts). W niełatwej akustyce klubu (cały czas nad nią pracujemy, mam nadzieję, że już niedługo będzie dobrze) brzmieli genialnie, pomijając kunszt, wirtuozerię i doprawdy imponującą zawartość jazzu w jazzie. Czyli można! Albo moje ulubione trio RGG (Łukasz Ojdana – p, Maciej Garbowski – b, Krzysztof Gradziuk – dr). Niedawno ich słyszałem – muzykowali aż miło. Choć poruszali się po niełatwym gruncie swobodnego grania, wszystko było komunikatywne, bardzo blisko słuchaczy i jeszcze do tego subtelne, delikatne i ciche. To tak na przykład. O graniu tych, którzy tak nie potrafią, chciałoby się powiedzieć – „wiele hałasu o nic”.
W ciszy łatwiej kształtować dźwięk i panować nad barwą. Po prostu wtedy wszystko słychać i tyle. Czy to jest jakaś odkrywcza nowość? Trzeba od tego zaczynać. A jak poniesie – to można „dołożyć” i zaraz z powrotem, żeby znowu było „z czego”.
Kilka miesięcy temu wracaliśmy nocą z koncertu w Gdańsku z moim przyjacielem Sebastianem Frankiewiczem. Sebastian to mój first call drummer. Fenomenalny muzyk, wielki artysta. Nie pokażę mu tego przed wydrukowaniem, bo by mnie skrzyczał. Jest bardzo skromny. Gadaliśmy wyjątkowo o muzyce (sic!). W pewnym momencie jednocześnie doszliśmy do konkluzji, że czasem, gdy ktoś w zespole gra za gęsto, za głośno, to bezwiednie i podświadomie staramy się to „przykryć” równie dużą ilością dźwięków. Po chwili orientujemy się, że zostaliśmy wciągnięci w pułapkę i trzeba się salwować ucieczką.
Brzmieniowy kanon estetyczny ciągle ewoluuje. Muzycy cały czas kombinują z nowymi instrumentami. Dotyczy to zwłaszcza perkusji, blach i wszelkiego rodzaju perkusjonaliów. Przykładowo, innego werbla używa się w big bandzie, innego w trio jazzowym. Nie na darmo mówi się, że perkusja to serce orkiestry. To ona daje barwę całości. I niestety, może ją wszystkim zabrać. Dlatego jest tak ważna. Trzeba na niej dobrze grać. Nie za głośno i nie za gęsto – po prostu w sam raz. Ot co!
Pisałem już, że ostatnimi laty słucham głównie tria Billa Evansa i Keitha Jarretta. Od mniej więcej roku mam nową fascynację. Gdyby ktoś kilkanaście lat temu pokazał mi tę muzykę, powiedziałbym – tu nic się nie dzieje. Musiałem dojrzeć. Trzecia zasada dynamiki sir Izaaka Newtona i tu działa (to ta z równo i przeciwnie skierowanym przeciwdziałaniem). Proces ewoluował przez lata i doprowadziłem się do stanu, w którym największą przyjemność sprawia mi właśnie to „nic nie dzianie się”. Wszedłem w nowy świat kojących dźwięków – „Spiegel im Spiegel” Arvo Pärta, „She Remembers”, „Sleep”, „Dream”, „When She Went Away”, „Mrs Dalloway” Maxa Richtera. To, co zrobił ten drugi ze swoim utworem „On the Nature of Daylight”, wklejając w niego fragmenty „This Bitter Earth” Dinah Washington to majstersztyk. Obydwaj, choć każdy na swój sposób, są mistrzami budowania napięcia. Mało nut, brzmienie, cisza i przestrzeń, aż dech zapiera. Zaznaczę jeszcze, że dokładnie o to samo chodzi w „Time After Time” Milesa na płycie „Live Around the World”.
Może mam już dość tych solówek? A może da się te doświadczenia połączyć i zrobić coś nowego? W tę stronę teraz kombinuję. Mam nadzieję, że będą owoce.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 10/2019 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.