Album „Soundtracks” Zbigniewa Górnego to wybór 45 tematów z 11 filmów, do których kompozytor stworzył muzykę. Płyta ukazała się 24 listopada 2017 roku nakładem wydawnictwa GAD Records. O jej powstawaniu oraz pracy nad muzyką filmową opowiada główny bohater – Zbigniew Górny.
Na „Soundtracks” znalazły się tematy z filmów, do których pisał pan muzykę. Czyim pomysłem było zebranie tych nagrań na jednym krążku? Nigdy wcześniej nie ukazały się w takiej formie.
Nigdy, to prawda. Mówiąc szczerze, długo się sam nosiłem z pomysłem, by zostawić kiedyś ślad po tym, że obrobiłem kilka filmów. Pomysłodawcą i osobą, która się do mnie zgłosiła, był pan Wilczyński z GAD Records, który takie rzeczy robi. Pokazał mi wcześniej zrobione materiały, jakie wydał. Stwierdziłem, że to jest właściwy człowiek, można zaufać, że zrobi to dobrze. Dokonałem wyboru z tych dziesiątek albo setek kawałków, które były w filmach i gotowe.
Nagrania zostały zremasterowane z oryginalnych taśm, jakie znalazły się w pańskich zbiorach.
Tak, mam swoją twórczość zmagazynowaną już w tej chwili na CD. Po prostu wyciągnąłem ten nagrania. Większość z nich została już zmielona w zespołach filmowych, nie ma po nich śladu, zostały jedynie u mnie. Jedynie ja miałem możliwość, żeby po nie sięgnąć.
Czy w pańskich archiwach znajdują się jeszcze inne fragmenty pańskiej muzyki filmowej, czy „Soundtracks” to wszystko, co uznał pan za warte pokazania?
Można by do tej płyty było jeszcze kilka fragmentów dodać, ale mieliśmy określony czas, w którym chcieliśmy się zmieścić. Na „Soundtracks” znalazła się nawet muzyka z filmu, który nigdy nie ujrzał światła dziennego – został wyprodukowany, ale nigdy nie został przyjęty do dystrybucji. Mowa o polsko-amerykańskim filmie „Europejska noc” Zbigniewa Kamińskiego. Można nadmienić, że reżyser mnie naciął, nie zapłacił za nagrania, pokryłem wszystko wtedy z własnej kieszeni, umoczyłem w tej zabawie jakieś 12 tysięcy dolarów. Ale jestem zadowolony z utworów, więc zamieściłem je na płycie.
Prawie wszystkie nagrania na „Soundtracks” pochodzą z lat 80. – najmłodsze z nich z 1992. To pokrywa całą część pańskiej kariery związanej z muzyką filmową.
To był rzeczywiście taki okres w mojej karierze, kiedy trochę tych filmów robiłem. Zacząłem od Wojciecha Wójcika – zrobiliśmy wspólnie siedem filmów. Następnie zgłosił się Jan Kidawa, w którymś momencie zrobiłem nawet „Pierścionek z orłem w koronie” z Andrzejem Wajdą. Po drodze był też Piotr Szulkin, który znalazł się na tej fali. A potem jakby nożem uciął – propozycje się skończyły i zostałem z tym, co mam.
Po premierze „Soundtracks” ludziom filmu przypomni się, że jest jeszcze jeden kompozytor, który robi świetną muzykę filmową?
Nie wierzę w takie rzeczy. Świat filmowy jest bardzo hermetyczny. To, że zrobiłem te jedenaście czy dwanaście filmów, to był jakiś dziwny traf. W tym świecie są poważne koneksje i bardzo dobrze – ci ludzie się dobrze znają, żyją w tym światku, wiedzą, czego od kogo mogą oczekiwać, a przede wszystkim pilnują swojego interesu. Przecież są tam pieniądze, które w pewnym momencie muszą być rozliczone i dla reżysera, i dla kompozytora. W związku z tym myślę, że są małe szanse, że ktoś dopuści mnie do tego, mówiąc w cudzysłowie, koryta.
Czy można powiedzieć, że ta pańska filmowa dekada była charakterystyczna, odróżniała się od reszty pańskiej twórczości?
Chyba nie. Myślę, że to było wynikiem pewnych doświadczeń zebranych w kompozycjach, które robiłem dla orkiestry. Dla filmów napisałem przecież cztery czy pięć piosenek, które były również wykonywane na estradzie i w radio. Wszystkie te doświadczenia – w pisaniu dla filmu i dla orkiestry – się zazębiały. Orkiestra Rozrywkowa PRiTV w Poznaniu zresztą większość tej muzyki nagrała – korzystałem z aparatu, jaki miałem. Momentami nawet muzyka filmowa wchodziła do radia jako osobne kawałki, które miały swoje tytuły. Nikomu to nie przeszkadzało. Oprócz tych dość poważnych rzeczy, jak Szulkin czy Wajda, kiedy pisałem dokładnie pod nastrój filmowy, jaki musiałem odzwierciedlić, próbowałem łączyć te moje prace w studio i z orkiestrą.
Stworzenie muzyki do któregoś z tych filmów wspomina pan w jakiś szczególny sposób?
Bardzo chciałem napisać dobrą muzykę, inną niż robiłem wcześniej, do „Pierścionka z orłem w koronie” Wajdy. Chciałem uciec od podtekstu rozrywkowego i stworzyć świetną ilustracyjną muzykę, która podniosłaby atmosferę filmu. Miałem nadzieję, że to szansa na pewnego rodzaju trampolinę dla mnie jako kompozytora muzyki filmowej, więc bardzo się starałem. Miałem krótki termin – musiałem napisać muzykę w trzy tygodnie. Siedziałem więc przy komputerze robiąc demo. Kiedy przyjechał Andrzej Wajda i kierowniczka muzyczna, posłuchali, stwierdzili, że wszystko się dobrze składa pod obrazek, byli zadowoleni. Ja zatem zamknąłem sprawę, ciężko otarłem pot z czoła i stwierdziłem, że sprawa załatwiona. I nagle ni stąd, ni zowąd, jednym palcem wystukałem temat, który w ciągu pięciu czy sześciu minut sam rozwinął się w mojej głowie i stał najważniejszym tematem filmu. Teraz traktuję go jako rodzaj mojego przesłania. Nazwałem go „Moje Requiem”. To requiem Powstania Warszawskiego, ale traktuję je jako moje własne. Na swoim pogrzebie nie będę szukał Mozartów – powiedziałem rodzinie, że jeśli będą chcieli coś zagrać, to niech zagrają to. To było pięć minut, po których stwierdziłem, że nie trzeba się mozolić, a jedynie znaleźć w sobie właściwe nutki. To chyba najważniejszy moment w mojej twórczości filmowej.
Zazwyczaj był to jednak chyba mozół.
Był to mozół. Nie było jeszcze komputerów, w każdym razie ja jeszcze nie miałem. Wszystko stoperowało się na zegarku. Trzeba było pisać kawałki po 37.5 sekundy, więc albo trzeba było dodać jakiś akcent, albo rozwinąć, albo skończyć. Była to nieprawdopodobnie mozolna praca. Do „Karate po polsku” musiałem zrobić trzydzieści dziewięć albo czterdzieści takich kawałków, wszystkie wyliczyć i rozpisać. Patrzyło się zatem na zegarek, a nie na to, czy jest z tego muzyka. Pamiętam, że siedzieliśmy przy konsolecie, spisywaliśmy te kawałki, gdy wychodziłem ze studia to łeb mi parował.
Tę nieco ponad dekadę pracy filmowej wspomina pan dobrze? To był dobry czas w pańskiej karierze?
To było moje marzenie. Jako artysta zawsze chciałem pisać muzykę filmową. Mam w domu jeden z największych zbiorów muzyki filmowej, zbierałem płyty głównie z taką muzyką, słuchałem jej i chciałem ją pisać. Ale przez tę ponad dekadę pisania takiej muzyki miałem jej momentami dosyć, bo rzeczywiście było w tym więcej matematyki niż twórczego myślenia. Teraz, po latach, jestem w stanie stwierdzić, że te ostatnie rzeczy, jakie popełniłem, dały mi najwięcej satysfakcji. Miałem tam większą artystyczną, kompozytorską swobodę, nie musiałem się sztywno trzymać nutek i sekund, a pisałem muzykę pod określony nastrój filmu. Poza tym był faktycznie mozół, ale i tak chętnie bym do tego wrócił.
Rozmawiał: Jakub Milszewski
Wywiad ukazał się w numerze 2/2018 miesięcznika Muzyk.