26 lutego 1934 roku urodził się mój tato – Leszek Bogdanowicz – kompozytor, aranżer i dyrygent. Jemu chciałbym ten felieton dedykować.
Gdyby ojciec nie pokazał mi w dzieciństwie dobrej muzyki, to może teraz podobałyby mi się zupełnie inne piosenki. Te same, które wielbi znakomita większość populacji. Klops, skorupka za młodu nasiąkła i się nie da. Bartoki, Strawińskie, County Basie, Milesy, Bernsteiny, Baccaracki, Legrandy no i Beatlesi, wyryli nieusuwalne piętno. Bez aktywnego udziału Taty, może nie wiedziałbym tego wszystkiego, co praktycznie uniemożliwia mi normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. A tak, mam permanentne poczucie winy i nieprzystosowania. Co i rusz widzę, jak falujący tłum śpiewa razem z wykonawcami… „Jesteś moje lowe, lowe / ja dla Ciebie tracę głowę” albo „Kiedy patrzę w twoje oczy / rozpędzone jak motocykl”. Tę drugą to nawet, wiem, że śpiewa niejaki Sławomir. Są też teksty dające życiowe wskazówki. Cóż to za wspaniały walor edukacyjny. Oto kolejny fragment: „Chciałabym milionera / bez zobowiązań kawalera / bo mi się nie chce już pracować / bo będę z wami dziś balować”. Motywacyjna pieśń. We wszystkich, bez wyjątku przypadkach, do kompletu dołączona jest obowiązująca w tym gatunku osobliwa, manieryczna dykcja, nonszalancja intonacyjna no i oczywiście adekwatna muzyka. O wyrafinowanym opracowaniu i brawurowym wykonaniu, nie wspomnę. Słowem skończona, doskonała całość. Mnie się to nie podoba, a większość ludzi bawi się w najlepsze. A ja nie… Ja się martwię, że źle się dzieje… I rozmyślam, jak temu zaradzić. I to jest mój problem…
We wczesnej młodości, właściwie to jeszcze w dzieciństwie, miałem gramofon Bambino 2. Płyty – głównie polski big beat: Czerwone Gitary, Skaldowie, „Dziwny jest ten świat” Niemena, „Korowód” Grechuty. Te pamiętam najbardziej. Piłowałem je na okrągło. Miałem wtedy około dziesięć lat. Uczyłem się gry na skrzypcach i jeszcze nie do końca wiązałem swoje dziecięce „wykonawstwo instrumentalne” z zainteresowaniami. Tato się temu przyglądał, co i rusz podsuwając mi bardzo różną muzykę. Rozrzut był dość duży. Upraszczając, można powiedzieć, że od Abbey Road od „Święta wiosny”. Już kiedyś wspominałem, że zabrał mnie na Blood, Sweat & Tears w 1970 roku! Miałem dziesięć lat. Dziś wiem, że ten koncert zmienił moje życie. Chodziłem z Tatą na próby festiwalu piosenki w Sopocie. Mogłem godzinami siedzieć w Operze Leśnej w Sopocie i obserwować jak TO się robi. Pamiętam, chyba też w 1970, koncerty w Teatrze Letnim w Sopocie. Był to cyrkowy namiot, usytuowany chyba gdzieś w okolicy kortów tenisowych. Cykl koncertów nazywał się Musicorama. Pamiętam koncerty Skaldów i grupy ABC Andrzeja Nebeskiego z Haliną Frąckowiak. To było wtedy naprawdę coś! Ojciec był w tamtych latach naprawdę jedną z najważniejszych postaci w naszym show businessie. Wszyscy mu się kłaniali, podchodzili, rozmawiali, a mnie rozpierała duma!
Potem w moim życiu nastały czasy rocka, głównie brytyjskiego. Miałem to szczęście, że in statu nascendi przeżywałem „Made In Japan” Purpli, „Dark Side of the Moon” Floydów, „Dzwony rurowe” Oldfielda, „Red” Crimsonów. Genesis, Yes, Emerson Lake & Palmer.
No i, niejako w naturalnej konsekwencji rozwoju zainteresowań, po kilku latach nastał jazz. Rzuciłem skrzypce dla kontrabasu. Zacząłem marzyć o byciu basistą jazzowym. Ojciec nigdy nie namawiał mnie, bym był zawodowym muzykiem, wręcz trochę zniechęcał. Po latach odbieram to, jako chęć wzmocnienia mnie w podjęciu poważnej samodzielnej decyzji. Doskonale wiedział, ile to kosztuje wyrzeczeń i poświęceń. Że nie można stać okrakiem na barykadzie – obowiązuje zasada – wszystko albo nic.
Wtedy, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, był jazz fusion. Czasy Return To Forever, Mahavishnu, Weather Report, no i Jaco – wiadomo – szaleliśmy za tą muzyką. A ojciec daje mi „Atomic Mr. Basie” i mówi: „synku, słuchaj tego, tu jest cała jazzowa tablica Mendelejewa” – miał rację, w całej rozciągłości. Później przyszedł czas na Milesa i innych. Zaczęła się moja, trwająca do dziś, wielka przygoda z muzyką. Pasja cały czas inspiruje działania profesjonalne. Choć droga nie jest usłana różami, nie narzekam. Nigdy nie zwątpiłem, nigdy nie chciałem robić niczego innego.
I co teraz począć gdy słyszę takie utwory jak te, które wspomniałem na początku? Poczucie winy, nieprzystosowania, inności. A co by było, gdyby ojciec nie pokazał mi w dzieciństwie dobrej muzyki? Dziękuję ci Tato.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Zdjęcie: Marek Karewicz
Artykuł ukazał się w numerze 3/2019 miesięcznika Muzyk.
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć też na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.