Wszystko zaczęło się od tego, że Soyka poszedł na warszawski występ formacji Roger Berg Big Band. U nas mało znana grupa wybitnych muzyków ze Szwecji i Danii, została założona przez świetnego perkusistę, Rogera Berga w 2007 roku i jest znakomicie przyjmowana wszędzie, gdzie koncertuje. W repertuarze big bandu znajdują się oczywiście także kompozycje obowiązkowe, te ze złotego okresu swingu. Pan Stanisław, w którymś momencie porwany przez muzykę nie wytrzymał, wskoczył na estradę i zaśpiewał kilka utworów. Obie strony były ogromnie miło zaskoczone spontaniczną współpracą i później, rada w radę, powstał pomysł wspólnego nagrania całego albumu. Idea szybko została przeistoczona w czyn, zrealizowany w studiach w Szwecji i Polsce. Uczestnicy tego projektu, moim zdaniem najzupełniej słusznie, podeszli do czternastu kompozycji z lat 30. i 40. z należnym szacunkiem. Trudno jest poprawić Ellingtona, oczywiście najobficiej tu reprezentowanego, Jordana, Howarda, a nawet Charlesa. Za to powinno się grać tę muzykę całym sercem, najlepiej, jak to tylko można. Właśnie na tym polega siła tego krążka. Słychać doskonale, że mającym w małym palcu doskonały warsztat muzykom, granie tego repertuaru sprawia ogromną frajdę. To samo dotyczy Stanisława Soyki, sprawiającego wrażenie, jakby urodził się po to, by takie kompozycje śpiewać. Podziwiam skalę jego zainteresowań, ale też sztukę wyboru: nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć czegoś, w czym by się źle czuł i wykonywał cokolwiek „na siłę”. To wybitny wokalista. Bardzo lubię swing, boleję nad tym, że poza płytami jest już właściwie nigdzie nieobecny. Rozmawiałem niedawno z pewnym młodym, świetnie zapowiadającym się aranżerem, studentem wyższej szkoły muzycznej. Powiedział mi, że na żadnych zajęciach nie spotkał się jeszcze ze swingiem! Pora umierać! Albo przymusowo kazać młodym i zdolnym przesłuchać ten album, choćby pod kątem aranżacji.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: soyka.pl
Recenzja ukazała się w numerze 9/2015 miesięcznika Muzyk.