W karierze piosenkarskiej trudne są tylko dwa momenty: początek i cała reszta. Początek to próba zwrócenia na siebie uwagi, wypłynięcie na powierzchnię. Trzeba na siebie mieć pomysł, zaskoczyć czymś publiczność. Potem wystarczy mieć tych pomysłów wystarczająco dużo, by zawsze być atrakcyjnym. Za mojego życia długa i owocna kariera stała się udziałem tylko kilku artystów i nigdy nie wiadomo komu jest pisana. Tak kiedyś opowiadał o karierach piosenkarskich profesor Aleksander Bardini, czyli ktoś, kto o estradzie wiedział wszystko.
Maryla Rodowicz rozpoczęła swą drogę do profesjonalnego śpiewania „miękko”. Szczęśliwie nie stawiała wszystkiego na jedną kartę, nie musiała od razu udowadniać, że jest na estradzie świetna. Traktowała śpiewanie z dystansem, interesowało ją jednocześnie mnóstwo różnych spraw. Najpierw były przedbiegi w postaci uczelnianych, big-beatowych Szejtanów, gdzie wykonywało się przeboje „Animalsów” i „Stonesów”, potem trwała zabawa w uczelniany kabaret, ale pod bokiem ówczesnych sław, Jerzego Andrzeja Marka i Adama Kreczmara. Choć mogła pojechać do Szczecina i powalczyć o obecność na estradzie w towarzystwie finalistów słynnej „Złotej Dziesiątki”, wolała w tym czasie pobiec w sztafecie na dystansie 4×100 metrów. Jej wygrana na krakowskim Festiwalu Piosenkarzy Studenckich była dla części dziennikarzy niemałym zaskoczeniem, a właśnie od tamtego listopada 1967 roku odlicza swój oficjalny start zawodowy. Niedługo potem był słynny film telewizyjny „Kulig”, z Bogumiłem Kobielą w głównej roli, obok którego pojawili się Niebiesko-Czarni, Alibabki, Skaldowie i ona! To wówczas szczuplutką, długowłosą blondynkę, poznały miliony telewidzów.
Jej pierwszy, bardzo udany pomysł na siebie, wiązał się z amerykańskim folkiem. Nikt wówczas nie śpiewał w Polsce takiego repertuaru, mimo tego, że wcześniej był już w Warszawie Pete Seeger. Gitarzyści z Szejtanów, Tadeusz Myśków i Grzegorz Pietrzyk, szybko uporali się z kwestiami muzycznymi i jako Jej Gitarzyści spisali się co najmniej dobrze. Niedługo potem doszło do długiej rozmowy między panią Marylą a Joan Baez, koncertującą w Sopocie. Debiut na festiwalu w Opolu wypadł co prawda tak sobie, ale już następnego roku „Jadą wozy kolorowe” przyniosły piosenkarce I miejsce i wielkie uznanie widzów. Całkiem zasłużenie. Oto na estradzie pojawiła się swobodna i uśmiechnięta dziewczyna, która w sposób mocno odbiegający od obowiązującej sztampy zaśpiewała pogodną historyjkę, nawiązującą do tak lubianego folkloru cygańskiego. Po Opolu powtórzyła sukces w Sopocie, później zawadziła jeszcze o żołnierski Kołobrzeg, a jeszcze potem młodą piosenkarkę wysłano na festiwal w Palermo, gdzie śpiewała obok takich gwiazd, jak Aretha Franklin, Johnny Hallyday i Duke Ellington. Tego samego roku zdążyła jeszcze wpaść do Czechosłowacji, a w Polsce nagrać pierwszą dużą płytę, „Żyj mój świecie”, rewelacyjnie przyjętą. Miała zdrowie!
Cała dekada lat siedemdziesiątych bezsprzecznie należała do pani Maryli. Na dobrą sprawę co roku bywała w Opolu, nieustannie przyciągając uwagę widzów i krytyków. Miała nosa, z jednej strony nagrywała repertuar, który masowa widownia chciała usłyszeć, z drugiej proponowała piosenki, jakie sama uważała za dobre. W rezultacie ogromna większość śpiewanych przez nią utworów stawała się niemal automatycznie przebojami. Dookoła robił się tłok, pojawiało coraz więcej nowych piosenkarzy i zespołów, ale skutecznie gromiła konkurencję. Wygrywała też dlatego, że nigdy nie zasklepiała się, jak koleżanki, w obrębie określonego stylu czy repertuaru. Rodowicz zawsze nosiło, wszędzie jej było pełno, miała odwagę uczestnictwa w projektach nawet pozornie ryzykownych. Gdy Andrzej Zieliński z Ernestem Bryllem nagrywali „Na szkle malowane”, natychmiast się zgłosiła, była też pierwsza do zapisu oratorium „Zagrajcie nam dzisiaj wszystkie srebrne dzwony”, które do tekstu Brylla napisała Katarzyna Gaertner.
No właśnie, dla pani Maryli zmiany artystyczne są czymś nie tylko oczywistym, ale i wręcz nieodzownym. Na pewno na kolejne mieli i mają wpływ twórcy spotykani po drodze, ot choćby Agnieszka Osiecka. Pewnie były sobie wzajemnie niezbędne, bo przylgnęły do siebie w sposób niewiarygodny. Nie jest tajemnicą, że panie potrafiły, jeśli tylko było to możliwe, przegadać niemal okrągłe doby. Owa bliskość, wzajemne zrozumienie i stuprocentowe dogadanie, owocowały w niezwykły sposób. Wcześniej śpiewała piosenki z tekstami różnych autorów, nie zawsze najlepszych, a od początku ich wspólnych czasów stało się zupełnie inaczej i o niebo ciekawiej. Taki potężny zastrzyk interesujących, żeby nie powiedzieć, genialnych tekstów jaki otrzymała, był prawdziwym darem z nieba, jakiego chyba nikt inny w ostatnich dekadach nie dostał. Jak wiadomo z Osiecką w tych czasach ściśle współpracował Seweryn Krajewski. Autorski tandem, jaka tworzyła ta dwójka, niepowtarzalny w całej historii powojennej piosenki, dał Rodowicz w prezencie perełki wyjątkowej urody. Wśród nich song, który dla mojego pokolenia nie ma równych, „Niech żyje bal”. Czy ktoś zna równie przejmującą pieśń o przemijaniu? Pamiętam taki obrazek: w amfiteatrze Maryla śpiewa „Niech żyje bal”, a obok mnie stoi wtulona w siebie para, grubo po osiemdziesiątce. Gdy publiczność zawyła z aprobaty, on wzruszony pocałował jej rękę i powiedział: „błagam, nie odchodź pierwsza…” Kiedy Agnieszka odeszła, główną autorką pani Maryli została Magda Czapińska, swoje dodał Wojciech Młynarski, Jonasz Kofta, Andrzej Sikorowski, Jan Wołek, Jacek Cygan, Marek Biszczanik i mnóstwo innych. Podobnie z kompozytorami. Nad pierwszą dużą płytą czuwał Adam Sławiński, schedę po nim przejął Jacek Mikuła, potem nastał czas wspomnianych już twórców, Katarzyny Gaertner i Seweryna Krajewskiego, Marka Zimińskiego, Andrzeja Korzyńskiego, a dziś lista kompozytorów jest wyjątkowo długa.
Warto przy okazji parę słów poświęcić repertuarowi artystki. Podobno przez tych pięć dekad śpiewała blisko dwa tysiące piosenek. Bardzo możliwe. Tylko ludziom stojącym z dala od branży wydaje się, że pozyskiwanie i opracowanie nowych utworów, to prościzna. Wręcz przeciwnie. Najtrudniej mają właśnie wykonawcy z samego Olimpu, przecież nie mogą sobie pozwolić na nagrywanie kiepskich piosenek, niezgodnych ze swoim stylem. Rodowicz zawsze skutecznie zabiegała o najbardziej wartościowe utwory. Starannie przesiewa propozycje, co oczywiście nie znaczy, że wszystko co wykonuje podoba mi się. Musi mieć dobrych doradców, do których żywi zaufanie, choć ostatecznie sama ponosi odpowiedzialność.
Z panią Marylą współpracuje czołówka polskich aranżerów. Większość z płyt jakie nagrała, była pomyślana „na bogato”. Chórki, sekcja smyczkowa, instrumenty dęte, soliści-instrumentaliści, jednorazowo używane nietypowe instrumenty, tworzą dla fachowca wymarzone możliwości wypowiedzi. Gdy jednak ma się do dyspozycji na przykład Krzesimira Dębskiego, doproszonego tylko do aranżacji partii chóru i dęciaków do albumu „Karnawał 2000”, albo Andrzeja Smolika czy Wojciecha Zielińskiego opracowujących całe albumy, można zdziałać prawdziwe cuda. Wiem z różnych relacji, że praca z Rodowicz jest zajęciem trudnym, wymaga spełnienia szeregu warunków i cierpliwości, na dodatek lista branych pod uwagę fachowców jest dość krótka. Każdy pomysł na konkretny utwór musi być starannie przegadany, rozmowy obejmują również szczegóły późniejszych nagrań. Są jednak tacy, jak choćby Andrzej Smolik, którzy potrafią nakłonić panią Marylę nawet do przyjęcia rozwiązań, do których początkowo nie pała entuzjazmem. Powiedzmy jednak, że pani Maryla jest osobą bardzo zdecydowaną, na ogół wie, czego chce i, ujmując sprawę eufemistycznie, potrafi postawić na swoim.
Kolejną, bardzo ważną osobą w twórczości i życiu artystki, stał się Krzysztof Jasiński. Tym z Państwa, którzy go nie znają, podpowiadam, że to wybitny człowiek teatru, reżyser i aktor, twórca i szef krakowskiego Teatru Stu. Do czasu ich spotkania, koncerty Rodowicz były „zwykłymi” recitalami piosenkarskimi. Dopiero Krzysztof twórczo je „uteatralnił”. Podniósł je artystycznie do rangi teatru piosenki, formy spektaklu, w jakim muzyka i słowa są tworzywem do stworzenia czegoś o wiele większego, niż kolejnego utworu. Różnica jest zasadnicza. Aktor myśli o piosence w kategoriach „co ja mogę z nią zrobić i przez nią powiedzieć”, a piosenkarza pochłania głównie czysta fraza i ładny głos. To wówczas u Rodowicz pojawiły się na dobre kostiumy, rekwizyty, porządne światła, konsekwentne scenariusze, zawsze doprowadzające do artystycznej puenty. Nawet chórki i muzyków obowiązywał i obowiązuje nadal kostium i makijaż. Takich koncertów, w których dużo jest magii teatru, wśród piosenkarek niebędących aktorkami, ze świecą szukać. Cóż, do tego potrzebny jest reżyser, ktoś, kto potrafi podpowiedzieć co i jak śpiewać i pomóc w konstrukcji scenariusza. Ciągle tego typu fachowców mamy mało. A do tego trzeba jeszcze, bagatela, wykonawcy, który potrafi poradzić sobie choćby z minimalnymi zadaniami aktorskimi. Akurat Maryla Rodowicz świetnie się czuje w tego typu wyzwaniach. Przypominam, że we wspomnianym Teatrze Stu grała, wespół z Markiem Grechutą w „Szalonej lokomotywie” Witkacego, bywała w programach Olgi Lipińskiej, uczestniczyła w spektaklach dla dzieci, a przez dekadę była w stałej obsadzie telewizyjnej „Rodziny zastępczej”.
Z całą pewnością pani Maryla Rodowicz jest osobą odważną, która nie boi się ani teatralizacji, ani zdecydowanych zmian swojego wizerunku scenicznego. W jednym z wywiadów powiedziała, że trzema filarami działalności na estradzie są dla niej kondycja, siła przebicia i pomysł na siebie. Te pomysły miewają często zaskakujący charakter. Rodowicz absolutnie nie boi się estetyki kiczu. Być może w innym wydaniu byłaby to samobójcza decyzja, ale ona potrafi ją doskonale obronić i przy okazji udowodnić, że śpiewanie charakterystyczne jest jej mocną stroną. Wybiera na przykład „Kolorowe jarmarki”. Kiedy je śpiewa, na estradzie pojawiają się odpustowe zabawki, jakieś gwizdki, papierowe węże, ptaszki, werbelki… Potrafi pokazać się ze skrzydełkami na plecach, z wymalowaną na klowna twarzą, z pogrubioną czy zdeformowaną sylwetką. Doskonale wie, że w ostatecznym rachunku wszelkie teatralizacje działają jedynie na jej korzyść. Na jubileuszowym koncercie w Opolu nagle dopadł do niej tancerz, odpiął dół sukni i ruszył z nią w tan w oszalałych, południowych rytmach. A co jej tam, że pozostała część kostiumu była przykusa i odsłaniała mocno zbudowane nogi? I jak takiej odważnej Rodowicz nie kochać?!
No właśnie, jako mężczyzna prześlizguję się nad takimi tematami, jak kreacje sceniczne, choć doceniam ich znaczenie. Jeśli traktować estradę jako kawałek teatru, kostium jest jego istotną częścią. Mniej ważny niż kwestie muzyczne, ale również nie do ominięcia. Tych kreacji przypominam sobie wiele, od pierwszej sprzed lat, białej i skromnej, zgodnej z panującym wtedy duchem dzieci-kwiatów. W czasach trudnych do kupienia jakichkolwiek ładniejszych sukni, piosenkarka potrafiła wyczarować wiele za pomocą pomysłowych dodatków. Wystarczyło przepasać się chustą, włożyć na głowę ozdobiony kwiatami kapelusz, by wzbudzić szczerą zazdrość mniej pomysłowych pań na widowni. Na jednym z festiwali w Opolu włożyła koszulkę z domalowanymi piersiami, którą przykryła marynarką. W finale piosenki odsłoniła koszulkę. Rysunek wyglądał niezwykle sugestywnie, część widzów zamarła, a pani Maryla ze śmiechem zapewniła, że to tylko kostium. Oczywiście wynikła z tego awantura, ale efekt „opadłych szczęk” wart był połajanek u telewizyjno-estradowych szefów. Na benefisie z okazji pięćdziesięciolecia przebierała się sześciokrotnie, choć rozmaitość propozycji sprawiała wrażenie, jakby było ich przynajmniej dwa razy tyle. Suknia ślubna stworzona z 250 metrów tiulu, krótka niebieska sukienka uzupełniona ogromną kokardą wpiętą we włosy, a wreszcie różowa suknia, od której wspomniany tancerz odpiął długi, złożony z falbanek tren, były chyba najczęściej wspominane. Gdzie te czasy, gdy Marlena Dietrich przebierała się ze swego słynnego niby-futra w smoking, a widzowie szaleli, zachwyceni bogactwem kreacji!
Świetna wokalistka zawsze miała znakomitych muzyków, którzy musieli odnaleźć się w każdym, ciągle zmiennym repertuarze. Folk, country folk, pop, odrobina rocka czy rytmy latynoamerykańskie niby nie są najtrudniejszym wyzwaniem, ale wymagają solidnego warsztatu, a każdy muzyk musi znać cały, ogromny repertuar szefowej. W dawnych czasach koncertowała z grupą The Animals. Brytyjczycy nie mogli się nadziwić nie tylko umiejętnościom samej wokalistki, ale też zespołu akompaniującego. Proponowali nawet natychmiastowy angaż, ale nic z tego szczęśliwie nie wyszło. Rodowicz znana jest z tego, że często zmienia swój zespół. Być może z punktu widzenia zainteresowanych do najbardziej komfortowych taka sytuacja nie należy, ale to najbardziej zdrowe podejście do wspólnej pracy. Wiadomo, najgorszy jest taki muzyk, który popada w rutynę i przestaje mu zależeć na ogólnym efekcie. Nowicjusz wie, że jest obserwowany, musi dać z siebie za każdym razem wszystko, ćwiczy i stara się jak może. Ci, którzy chcą z nią grać, przechodzą swoisty egzamin wstępny nie tylko przed główną zainteresowaną ,ale również przyszłymi kolegami. Jeśli go wspólnie nie zaakceptują, nie jest przyjmowany do zespołu. Brak akceptacji niekoniecznie musi się brać z umiejętności zawodowych, raczej osobowościowych. To oczywiste, jeśli spędza się z sobą ileś tam miesięcy.
Rodowicz zawsze była ogromnie pracowita. Nie chodzi tylko o same koncerty, których przecież czasem jest więcej, czasem mniej, jak to zwykle bywa w estradowym życiu. Wiadomo, artysta przeżywający swoje pięć minut, a w przypadku pani Maryli te minuty trwają pół wieku, musi dokonywać wyboru napływających propozycji. Wszyscy żądają, by koniecznie przyjechać do Warszawy, Szczecina, Olsztyna, Skierniewic i Białogardu. „Jak to nie może pani do nas przyjechać? Na dni naszego miasta nie znajdzie pani czasu? Gardzi pani?! Mam zadzwonić do Komitetu Centralnego i pogadać z kim trzeba?” To fragmenty ponoć autentycznych rozmów telefonicznych sprzed lat między menadżerem a domami kultury. Ile razy w miesiącu można koncertować, jeśli traktuje się swą pracę jako twórczy recital? Umysł, ciało, gardło i uszy wymagają odpoczynku. Nikt nie wie jaka jest górna granica rozsądku częstotliwości występów, dla jednego może wynosić pięć koncertów, dla innego dwadzieścia.
Objechała świat. Oczywiście najpierw tak zwane „demoludy”, później całą resztę Europy, obie Ameryki, Izrael, Chiny, Kanadę, Australię. Przede wszystkim była wszędzie tam, gdzie istnieje oficjalna Polonia. Na kierunek swoich wyjazdów często nie miała wpływu. „Gdy śpiewałam na Kubie, pojawił się Castro, stanął obok nas i kazał zrobić zdjęcie. Mam nadzieję, że dla ludzi myślących wcale z tego nie wynika, że popieram władzę Castro na Kubie! Zresztą często w Polsce i poza nią fotografują się ze mną różni ludzie, to cząstka mojej pracy i nie mogę powiedzieć, że z kimś zrobię zdjęcie, a z kimś nie. Wśród nich są tacy, którzy mnie kochają i inni, wykorzystujący fotki w rozmaitych celach. Polityków i ludzi władzy także wśród nich nie brakuje”. Wysyłano ją na różne festiwale, na kilku z nich osiągnęła znaczące sukcesy. Wspominała, że bardzo często po przyjeździe z Ameryki, z woli PAGARTu jechała na tournee po ZSRR. Kochali ją za wschodnią granicą naprawdę, sprzedała tam co najmniej tyle samo płyt, co w Polsce. Dla Rosjan była synonimem wolności i powiewem Zachodu, na takim luzie tam się przed laty nie śpiewało. Nawiasem mówiąc, podczas jednego z takich wyjazdów w Rosji była w zaawansowanej ciąży, ale zakrywała brzuch gitarą i nikt tego z widowni nie dostrzegł.
Pani Maryla Rodowicz należy do tego kręgu artystów, którzy traktują swoją pracę i odbiorców naprawdę serio. Gdziekolwiek przyjeżdża, musi się odbyć próba. Próba jest pełna, czyli z ustawionymi mikrofonami i światłami, choć nie oznacza to wykonywania całych utworów. „Widzowie przychodzą, płacą, chcą zobaczyć mnie w absolutnej formie. Nie mam prawa dawać im jakiego ersatzu! Jestem dla nich, ponoszę za mój występ pełną odpowiedzialność”. Tak jest zawsze. Opowiadali mi kiedyś członkowie Gangu Marcela, którzy kilka lat współpracowali z panią Marylą. „Przecież wiesz, jak to jest. Pracujesz w jakiejś dziurze, przyjeżdżasz, robisz swoje i wracasz. Kto tam dotrze z prasy, kto tam wie, jak może wyglądać porządny koncert! U niej nigdy łatwo nie było, Maryla to kat. Takie pierwsze z brzegu wspomnienie. Gdzieś tam przyjeżdżamy, rozpakowaliśmy się, przychodzimy na próbę. Akustyk nie sprawdził barwy jednego z naszych mikrofonów, rzęziło. Nie chciałbyś słyszeć tego, co głośno wykrzykiwała szefowa! Ona nauczyła nas zawodowstwa. Niech się pali, niech się wali, ma być na sto procent! Jeśli coś nie wychodzi, próba potrafi trwać długo. Liczy się absolutna gotowość, póki jej nie ma, nie ma zmiłuj. Najgorzej było wtedy, gdy ktoś, wszystko jedno kto, czy muzyk, dziewczyna z chóru, garderobiana, akustyk albo elektryk coś zawalił. Po koncercie potrafiła tak ostro, nazwijmy to delikatnie, zwrócić uwagę i powiedzieć co o tym sądzi, że każdy pilnował się i starał szefowej nie podpaść. Burza z huraganem to cicha msza żałobna w porównaniu do tego, co potrafi Maryla”. No i dobrze! Jeśli ktoś sądzi, że to przesada, to znaczy, że nic o tym zajęciu nie wie. Dla widza nigdy nie liczą się osiągnięcia z przeszłości, tego, że danego wykonawcę kiedyś ubóstwiał. Jeżeli przyjdzie na koncert i cokolwiek wzbudzi jego niechęć, uzna wczorajszego idola za absolutnego przegranego. Nigdy już nie wróci i nie kupi żadnej płyty, jest stracony. Lider, w takim wypadku także pracodawca, musi być stanowczy i dbać o wspólny interes, inaczej wszystko zacznie się rozłazić i bardzo szybko za uznanym szyldem zabraknie treści. Pobłażanie sobie ma krótkie nogi. Koncerty, podobnie jak i nagrania Rodowicz mogą się podobać, czy nie podobać, ale zawsze są profesjonalnie zrobione i niczego pod tym względem nie da się im zarzucić. Kiedyś wspomniany już profesor Bardini wpadł na recital swojej byłej studentki, w owym czasie już znanej piosenkarki. Występ odbywał się niedaleko Warszawy. Akurat tego wieczora pani była w fatalnej formie, zupełnie niedysponowana. Po wszystkim poszedł do jej garderoby i powiedział: „Niech pani zapamięta, że zawsze na widowni jest trochę osób znających się na estradzie, dla których warto śpiewać najlepiej jak pani potrafi i jakiś krytyk, który zniszczy panią publicznie za coś takiego, co pani dzisiaj pokazała!”
Kto nie słyszał Maryli Rodowicz na estradzie, niewiele o niej wie. Dopiero przy bezpośrednim odbiorze można docenić jej ogromną osobowość estradową. To artystka, która na scenie czuje się w swoim żywiole. Od pierwszego pojawienia się w świetle reflektora panuje nad widownią i ma z nią znakomity kontakt. Zna jej oczekiwania i tak konstruuje program, by nikt nie wyszedł z koncertu niezadowolony. Gdy tego chce, zachęca do wspólnego śpiewania, ale też jednym gestem daje skutecznie znać, że w zwrotce prosi o ciszę. Widziałem panią Marylę w kilku miejscach, śpiewającą wobec różnej publiczności. Nic jej nie wytrąca z równowagi. Gdy nagle, co się jej prawie nie zdarza, trafiło się na widowni kilku przeszkadzających podpitych osiłków, uciszyła ich jednym, dowcipnym zdaniem, wzbudzając gromki śmiech. Z równą łatwością potrafi być w jednej piosence wzruszająca, w następnej śpiewać z ostrym, rockowym zacięciem, a w kolejnej uwodzić miłosnym wyznaniem słodziutkiej blondynki. Co najlepsze, we wszystkich wcieleniach jest ogromnie autentyczna! Co najbardziej zaskakujące, po tylu latach pracy głos pani Maryli brzmi nadal świeżo i jest posłuszny wszelkim jej oczekiwaniom!
Są tacy, którzy nawołują panią Marylę do wycofania się z estrady, twierdzą, że jest na niej za długo, śpiewa staroświecko i już nie tak, jak teraz trzeba. Ciekawe! W jej opolskim benefisie brała udział piosenkarka, przez niektórych typowana na następczynię gwiazdy. Śpiewała „Niech żyje bal”. Nutki i słowa były te same, ale wnętrza w tym śpiewaniu kompletnie zabrakło… Rodowicz jest z nami od półwiecza, wyśpiewała przez ten czas więcej przebojów, niż ktokolwiek, jest ciągle w świetnej formie. Stała się przez ten czas istotną częścią kultury masowej i najzwyczajniej kimś dla milionów Polaków bliskim. Każdy z nas ma jej ulubione przez siebie przeboje, przy których toczyło mu się życie, tańczył, wzruszał się, obchodził imieniny, śpiewał. Trudno mi pogodzić się z myślą, że mogłoby nie być jeszcze wielu równie ważnych. Dlatego, pani Marylo, dziękując za to półwiecze, proszę w imieniu mnóstwa takich jak ja, o aktywne trwanie w zawodzie! Przypominam, że z okazji jubileuszu powiedziała Pani: „Postanowiłam, że będę sprawna i w formie przez całe życie. Nigdy nie umrę!” Rozumiem, że w ten sposób jednocześnie zapewniła nas Pani o kontynuowaniu kariery. Tego właśnie oczekujemy!
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcia: Maryla Rodowicz – Centralne Obchody Święta Kolejarza 2007, Warszawa, Sala Kongresowa; fot. Paweł Zienowicz „Sp5uhe”) [Public Domain]
Artykuł ukazał się w numerze 11/2017 miesięcznika Muzyk.