„Wyobraź sobie, że słyszysz w głowie dźwięk fortepianu, wiesz, co masz grać, ale twoja technika ci nie pozwala na wiele. Tak jest ze mną, wiem o tym. Dlatego z taką zazdrością słuchałem zawsze, jak bardzo posłuszny jest instrument woli wielkich pianistów. Chciałbym raz w życiu zagrać na przykład jak Oscar Peterson!” Tak w jednym z wywiadów opowiadał o niedawno zmarłym artyście sam Duke Ellington. Wiedział, co mówi, współpracowali z sobą niejednokrotnie. Podobnego zdania była zresztą znaczna większość muzyków, krytyków, a zwłaszcza słuchaczy, wpatrzonych w Petersona jak obraz.
Przyznaję, ja również nie potrafię myśleć o nim obiektywnie. Czysty przypadek sprawił, że to właśnie on stanowił dla mnie punkt odniesienia w jazzie nowoczesnym. Złożyło się bowiem, że prawie cudem stałem się posiadaczem jego albumu pod nazwą „Affinity”. Rzecz jasna nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia, że będzie to jedna z najbardziej wziętych płyt mistrza, prawie nic wówczas o nim nic nie wiedziałem, o samym jazzie również niewiele, ale chłonąłem wszystkie utwory z tamtej płyty całym sobą, znałem je na pamięć. Byłem głęboko przekonany, że dobry jazz powinien tak właśnie brzmieć. Do dziś „Waltz For Debby”, „Six And Four”, czy „The Gravy Waltz” pamiętam nutka po nutce. Wszystkich, którzy zetknęli się z jego nagraniami, zawsze porażała obłędna technika Petersona, zwłaszcza legendarna już „silna lewa ręka”, wywodząca się głównie z fascynacji starszym o szesnaście lat jego pierwszym idolem, Artem Tatumem, ale później pogłębiona już własną, katorżniczą pracą. Równie ogromne znaczenie miała jego wena improwizatorska, bez której byłby zapewne bardzo dobrym, choć tylko jednym z wielu muzyków jazzowych.
Podobnie jak czwórka rodzeństwa, z muzyką spotkał się od wczesnego dzieciństwa, spędzanego na biednym przedmieściu Montrealu. Zarażał nią ojciec, kolejowy tragarz za dnia, a muzyk-samouk wieczorami, który uczył po kolei wszystkich gry na pianinie, wierząc że ta umiejętność może przynieść im szczęśliwą dojrzałość i wyrwanie się z murzyńskiego niedostatku. Trzeba dodać, że młody człowiek z równym uwielbieniem traktował trąbkę, ale gruźlica, na szczęście wyleczona w porę, kazała mu pozostać tylko przy fortepianie. Później Oscar Peterson trafił w szkole muzycznej w ręce węgierskiego profesora, Paula de Marky, nauczyciela „techniki i biegłości palców”, wyciskającego siódme poty ze swego zdolnego ucznia. Jak widać, przydało się, a późniejsze wzory Teddy Wilsona, Nat King Cole’a, Jamesa P. Johnsona, Fatsa Wallera, a przede wszystkim wspomnianego Arta Tatuma nie poszły na marne.
W wieku czternastu lat, zachęcony przez siostrę, Oscar Peterson wziął udział i wygrał konkurs dla amatorów radia Canadian Broadcasting Corporation, dzięki czemu co tydzień brał udział w audycji na antenie CBC. Miał dziewiętnaście lat, gdy nagrał swój pierwszy singiel, przyjęty chłodno przez zaledwie garstkę krytyków, jacy w ogóle go przesłuchali. Jednak prawdziwy, wielce udany debiut Petersona, miał miejsce w najbardziej prestiżowej sali koncertowej USA, nowojorskiej Carnegie Hall, gdzie wystąpił w ramach cyklu „Jazz At The Philharmonic”. Zaraz potem jego manager, Norman Granz, zorganizował mu cykl koncertów w amerykańskich klubach jazzowych, nagranie dużej płyty, a wreszcie pierwsze światowe tournee. Tych odwiedzin w różnych krajach nigdy mu nie brakowało, należał do najbardziej rozchwytywanych i rozpoznawanych wszędzie artystów. Poza umiejętnościami czysto warsztatowymi, był ceniony również za osobowość i atrakcyjność sceniczną, a przede wszystkim za wyjątkowe poczucie humoru, którym promieniował z estrady. Trzymał się również kilku żelaznych zasad, ułatwiających mu życie. Jedna z naczelnych polegała na nie dawaniu prasie żadnych okazji do negatywnej polemiki na swój temat. Nawet, gdy czytał ewidentne bzdury, dotyczące zwłaszcza spraw osobistych, nigdy niczego nie prostował i nie odsądzał dziennikarzy od czci i wiary. Ja żyję z grania, a wy z pisania, więc po co przeszkadzać sobie nawzajem, powiedział kiedyś w jednym z wywiadów.
Najlepiej zawsze czuł się w towarzystwie zaledwie dwóch, trzech muzyków, czego potwierdzeniem było ogromne powodzenie wczesnego tria Peterson, Herb Ellis (gitara) i Ray Brown (kontrabas), wiele płyt nagrał sam, ale oczywiście zdarzało mu się występować również z dużymi orkiestrami. Cieszył się wyjątkowym poważaniem wśród muzyków, zdobywając opinię pianisty, który potrafi grać wszystko ze wszystkimi. Lista znakomitości, którzy korzystali z jego umiejętności w studio i na estradzie jest tak wielka, że łatwiej wymienić tych, którzy tego nie zrobili. Nagrał nawet w 2001 roku album „Trail Of Dreams” z Michellem Legrandem, a kilkakrotnie wydawał płyty z muzyką bożonarodzeniową! Słynne stały się jego krążki z muzyką poszczególnych kompozytorów, jak Jerome Kern, George Gershwin, Duke Ellington, Count Basie, Cole Porter, Richard Rodgers, czy Irving Berlin, a także z tematami z popularnych musicali i filmów. Wśród koneserów wyjątkowe znaczenie zdobyły albumy z zapisami jego występów w nowojorskim klubie Blue Note, choćby czteropłytowy box z 2004 roku. We wszystkim co grał, pozostawał wierny wypracowanemu przez lata stylowi, choć osobiście śmieszą mnie określenia, że to był mainstream, stride piano i bebop razem wzięte.
Oscar Peterson bardzo udanie łączył najwyższy poziom artystyczny z sukcesami komercyjnymi, choć specjalnie o uznanie nie zabiegał. Pamiętając o swym dzieciństwie łożył spore sumy na cele charytatywne, opłacał między innymi szkołę publiczną kształcącą wyjątkowo zdolne dzieci w Mississauga w Ontario, w Kanadzie, która znalazła się na ulicy jego imienia. W historii jazzu nie ma osoby obdarzonej większą ilością nagród, niż Peterson. Wśród setek innych są jednak najbardziej ważne. Bodaj osiem razy przyznawano mu Grammy, otrzymał też Grand Prix du Disque, nagrodę UNESCO International Music Prize, Order of the Musketeers of Armagnac, choć jego samego najbardziej cieszyła podobizna na znaczku wydanym przez Pocztę Austriacką, a zwłaszcza na znaczku kanadyjskim, bowiem po raz pierwszy była to podobizna osoby żyjącej i nie będącej głową państwa!
Na osiemdziesiąte urodziny zaprosił między innymi Dianę Krall i Elvisa Costello, żeby mu zaśpiewali jego piosenkę „When Summer Comes”, z dopisanym tekstem Costella. Chyba na starość zacznę pisać przeboje, żartował. W 1993 roku przeżył udar, ale nie zwolnił tempa zawodowego. Jak dawniej szalał, roztaczając czar starszego pana w smokingu, o idealnych manierach, rewelacyjnej technice i urokliwym uśmiechu. Jednak kilka miesięcy temu musiał odwołać zaplanowane koncerty z powodu następstw niewydolności nerek.
Wiosną, na specjalnej uroczystości, miano mu wręczyć najbardziej prestiżową nagrodę kanadyjską, Hall Of Fame. Niestety, los chciał inaczej. Oscar Emmanuel Peterson, jeden z ostatnich geniuszy jazzowego fortepianu, odszedł w swoim domu, dzień przed Wigilią. Takich jak on już właściwie nie ma…
Tekst: Andrzej Lajborek
Internet: www.oscarpeterson.com
Zdjęcie: Oscar Peterson w Eastman Theatre (Rochester, N.Y.) w 1977 roku; fot. Tom Marcello (CC BY-SA 2.0)