„Privateering” to bodaj już siódmy album, który nagrał Mark Knopfler od czasu, gdy postanowił być samodzielny i zamknął za sobą drzwi z napisem Dire Straits. Jego koncerty i nagrania dowodzą, że była to decyzja ze wszech miar słuszna, poparta przez fanów całkowitą akceptacją tego posunięcia. Z pewnością coś ważnego w historii rocka się skończyło, ale w zamian narodził się inny Knopfler, dla mnie o wiele bardziej interesujący. Nowa płyta pojawiła się trzy lata po opisywanym u nas „Get Lucky”. Gwoli ścisłości od razu informuję, że posiadam podstawową wersję albumu „Privateering”, gdzie na dwóch krążkach znajduje się łącznie dwadzieścia utworów i tylko do niej będę się odnosił.
Warto o tym napomknąć, ponieważ istnieje także wersja Deluxe, z dodaną trzecią płytą na której jest pięć piosenek więcej. Gdyby ktoś jeszcze czuł niedosyt spotkania z artystą, powinien nabyć wersję Super Deluxe, z kolejnym, czwartym krążkiem, z trzema dodatkowymi piosenkami. Najkrócej mówiąc, Mark Knopfler specjalnie odkrywczy tu nie jest, nie wyważa żadnych drzwi i generalnie ten album przypomina w ogólnym charakterze poprzednie. Być może w przypadku innego artysty miałbym o to żal i pretensje, ale jeśli chodzi o pana Marka, naprawdę cieszę się, że tak jest.
On po prostu napisał dwadzieścia kapitalnych piosenek do słuchania na okrągło. Mało mnie obchodzi, czy to soft rock, a może folk rock, wszelkie podziały i szufladki uważam w tej sytuacji za najmniej istotne, bo nie znaczą nic. To piosenki klejące się do ucha i serca i wcale niełatwe do przegnania przez inne. Pewnie, napisał je fachowiec najwyższej klasy, który ma ogromną łatwość do tworzenia tekstów i muzyki dość prostej do zapamiętania, ale błyszczą one jeszcze ogromnym wdziękiem. Doprawdy nie trzeba znać jego daty urodzenia, by wiedzieć, że tak napisane utwory nie mogły wyjść spod ręki młokosa.
Ot, choćby tytułowa piosenka z opisem rejsu w epoce piratów, poprzez tę alegorię odnosząca się do życia każdego z nas. Takich smaczków jest tu sporo, trudno pochylić się w krótkiej recenzji nad każdym. Podobnie frapujący jest specyficzny sposób śpiewania Knopflera, jego spokój, umiejętność opowiadania kolejnych historii nie poprzez nadmierną ekspresję, a skupienie uwagi na samym tekście, z reguły popartym ciekawą melodią. To rzeczywiście najlepszy pomysł, by posiąść uwagę każdego słuchacza. Artysta sam wziął się za produkcję albumu, zapewne także aranżację i choć w projekcie brało udział kilkunastu znakomitych muzyków, ma on charakter zdecydowanie kameralny. Przesądza o tym także głos Marka, który chyba nigdy dotąd nie był aż tak kameralny, świadomie pozbawiony wszelkich wokalnych sztuczek. Niekiedy przypomina to sposób śpiewania, żeby nie powiedzieć pewnego rodzaju mruczenia, z jakiego słynie Leonard Cohen.
Znów nie potrafię wyłonić kilku najlepszych utworów, podoba mi się zbyt wiele. Przesłuchałem ten album już dobrych kilka razy i największą z niego przyjemność czerpię wówczas, gdy wieczorem mogę podelektować się przynajmniej jednym z dwóch krążków tego albumu w całości. Niby nic nadzwyczajnego: proste piosenki śpiewane przez faceta, który wcale nie ukrywa braku pełnego owłosienia, nie wspomaga się rzędem tancerek, dymów i potężnej scenografii, tylko stoi z gitarką, a czasem nawet siedzi na krzesełku na estradzie i śpiewa, a tysiące go słuchają. I to pod każdą długością i szerokością geograficzną!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.markknopfler.com
Recenzja płyty Mark Knopfler „Privateering” ukazała się w numerze 11/2012 miesięcznika Muzyk.