Co pewien czas pojawiają się wydarzenia, które w znaczący sposób wpływają na zawodowy wizerunek Twojej osoby.
Krzysztof Przybyłowicz: Zdarza się to prawie w każdym życiorysie ale rzeczywiście, mogę spokojnie wyodrębnić takie okresy czasu. Pierwszy był związany z bardzo intensywną pracą perkusisty koncertowego i sesyjnego. Trwał około 15 lat, a dołączając bogaty w wydarzenia artystyczne okres studiów – jeszcze dłużej. Zdarzały się w tym okresie miesiące, kiedy przyjeżdżałem do domu na dwa dni i wracałem na trasę, do studia, itp. Dziwnie odwrócona sytuacja – powrót nie do domu, a do pracy. Był to czas zdobywania ogromnych doświadczeń typowo zawodowych. Grałem prawie każdą muzykę – od dixielandu, przez wszystkie odmiany jazzu, muzykę rockową, piosenki, po produkcje czysto komercyjne. Wiele czasu spędziłem w studiach nagrywając muzykę filmową, teatralną, piosenki, itp. Grałem w przeróżnych konfiguracjach zespołowych – od tria do dużych orkiestr festiwalowych lub symfonicznych. Pewne wydarzenia osobiste trochę powstrzymały impet i szaleństwo zawodowe (nie pamiętam żadnych wyjazdów wakacyjnych z tamtego okresu!). Zaczął się kolejny okres – czas wyjazdów statkowych. Dla wielu muzyków był to prosty, czasami jedyny sposób zarobienia pieniędzy. Wielu zostało do dziś chwaląc sobie tę pracę. Inni uciekali jak najdalej…
A jak to wpłynęło na Ciebie? Jak zapamiętałeś te kontrakty?
Krzysztof Przybyłowicz: Na każdą rzecz można spojrzeć z różnych stron. Jeżeli chodzi o rozłąkę z bliskimi to ciężko. Cztery – sześć miesięcy poza domem… jeden z moich synów przyszedł na świat gdy ja byłem u wybrzeży Australii. Są też inne, pozytywne strony tej pracy. Jeżeli pracuje się w grupie przyjaciół, do tego świetnych muzyków to żadne „zamknięcie w puszce” nie będzie doskwierało… Waldek Sołga, Heniu Sęk, Zbyszek Wrombel, Maciek Sikała, Antoni Radziuk i wielu innych… same dobre wspomnienia. Praca na statkach była rewelacyjną szkołą współpracy, szybkiego czytania nut, szczególnie tych rzeczy między nutami.
M: Co masz na myśli?
Krzysztof Przybyłowicz: Nuty wielu artystów były dalekie od doskonałości. Często były to fortepianówki lub zwykłe melodyjki z funkcjami, nuty pisane na kolanie, nuty pokreślone dziesiątkami poprawek, zmiany formy, skróty, niedopisane fragmenty – wiele zależało od inwencji i znajomości stylistyki lub samego utworu. Prawie codziennie graliśmy blisko godzinny show (czasami dwa jednego wieczoru). Próba do niego odbywała się w nocy po pracy. Nikt nie marzył o długich próbach dlatego należało nie tylko wyczytać wszystko z nut, ale również mieć otwarte uszy na to co dzieje się w zespole. Każdy musiał być pewien tego co zagra, pewien siebie i swoich kolegów. Taki show to często emocje i adrenalina jak na wyścigu samochodowym. Jeżeli lubisz grać to znajdziesz w tym satysfakcję, nawet wtedy gdy sama muzyka jest mierna.
Widziałem na niektórych z Twoich koncertów mnóstwo drobnych instrumentów, często egzotycznych. Czy wiążą się jakoś z tą pracą?
Krzysztof Przybyłowicz: Tak! Oczywiście. To druga, pozytywna strona pracy na statku. Zacznę od tego, że wyjazdy tego typu to możliwość podróży, poznawania innych rejonów świata i wszystkiego co się zdoła w krótkim czasie dotknąć i zobaczyć. Starałem się nie tracić czasu i wybiegać na ląd jak najwcześniej. Włócząc się po portach, jeżdżąc na wycieczki zawsze można było trafić na jakieś interesujące rzeczy. Z reguły były to niewielkie „przeszkadzajki”, które mogłem spokojnie zabrać do bagażu lotniczego. Każda taka zdobycz ma szczególną wartość a zalety drobnych instrumentów poznawałem stopniowo, wzbogacając instrumentarium do pracy w zespole, nagrań filmowych i teatralnych. W tym zbieractwie nie doścignąłem mojego wielkiego guru – Jurka Bartza, który z pasją prawdziwego kolekcjonera i znawcy potrafił zdobywać ciekawe instrumenty. To niezwykły człowiek, o ogromnej wiedzy i pasji, bardzo pracowity i ciekawy świata.
Dlaczego skończyłeś z tą pracą? Przeszedłeś na stronę tych niezadowolonych?
Krzysztof Przybyłowicz: W pewnym sensie tak. Na dłuższą metę to rezygnacja z życia rodzinnego i dalszego rozwoju zawodowego. Nie można pozostawać zbyt długo w tym samym środowisku. Mam na myśli rodzaj wykonywanej muzyki i tych samych muzyków z którymi się tworzy. To nie znaczy wcale, że porzuciłem kolegów. Wszyscy, z którymi pracowałem dołożyli jakąś część swojej wiedzy i siebie w mój rozwój. Od każdego czegoś się nauczyłem. Od jednych więcej od innych mniej, od jednych poprzez dobrą radę i sympatię, od innych… nauczyłem się jak nie postępować… Tak samo jak w życiu. Jedni są moimi przyjaciółmi od wieków, niektórzy pozostają nimi pomimo znacznych odległości i sporadycznych kontaktów, inni odpadli.
Co Cię wykurzyło ze statku?
Krzysztof Przybyłowicz: Spotkałem kiedyś na ulicy mojego starego kolegę jeszcze z czasów licealnych, który złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Konrad Fabijańczyk, bo o nim mowa, właśnie rozpoczynał działania zmierzające do otwarcia nowego czasopisma. To jedno spotkanie zmieniło wyraźnie moje życie i skierowało działania w inną stronę. Powrót do realiów życia codziennego (statek to taki parasol ochronny dla niezaradnych) nie był łatwy. Teraz to ja musiałem zabiegać o koncerty, bo po czterech latach telefon przestał dzwonić. Zająłem się poważnie pisaniem artykułów warsztatowych i poznawaniem instrumentów od strony ich konstrukcji. To wiedza, którą z mozołem się zdobywa bo każda firma próbuje własne zdobycze, czy informacje zachować dla siebie podając zazwyczaj stereotypowe opisy.
A warsztaty? Napisałeś ich mnóstwo, co miesiąc jeden, od 1993 roku.
Krzysztof Przybyłowicz: Same warsztaty to praca innego typu. To ustawiczna analiza własnych umiejętności i posiadanej wiedzy. To również szukanie potwierdzenia poprawności sformułowanych na piśmie informacji. Muszę brać pełną odpowiedzialność za to co piszę. Pisząc niejasno lub podając niesprawdzone opowieści mogę komuś wyrządzić krzywdę albo narazić na podwójną pracę. Kiedy byłem trochę młodszy, skończyłem studia, grałem od rana do wieczora, myślałem, że nigdy nie podejmę się pracy wykładowcy – nauczyciela. Pisanie warsztatów w znacznym stopniu zmieniło ten pogląd. Zauważyłem, że nie wszystko jestem w stanie napisać. Nie wiem dokładnie jak odbierane są moje artykuły. Oczywiście spotkałem się z komentarzami wielu ludzi, ale bezpośredni kontakt z uczniem to coś zupełnie innego. I tak zaczęły się moje wykłady na warsztatach w Chodzieży, w Puławach, na Forum perkusyjnym w Żaganiu. Urosło to do takich rozmiarów, że musiałem stopniowo ograniczać te letnie eskapady powoli kolidujące z działalnością koncertową.
Spodziewam się, że masz wiele propozycji udzielania prywatnych lekcji?
Krzysztof Przybyłowicz: Owszem. Zdecydowanie więcej niż wolnego czasu. Niestety muszę odmawiać, ale za to uczę w sposób „zorganizowany”. Zdarzyło się kilka lat temu, że w bliskim okresie kilku miesięcy otrzymałem propozycje pracy w trzech szkołach muzycznych. Pierwsza w POSM II st. w Poznaniu, gdzie powstała Sekcja jazzu i muzyki rozrywkowej, jedyna w polskim szkolnictwie muzycznym o profilu ogólnokształcącym. Powiedzmy to prościej – takie liceum muzyczne. Później Akademia Muzyczna w Bydgoszczy i Akademia Muzyczna w Poznaniu. Nie da się pracować w trzech miejscach jednocześnie, więc pozostał tylko Poznań. I tak zaczęło się moje kolejne doświadczenie i nowy rozdział w życiu zawodowym.
Czyżbyś przestał grać?
Krzysztof Przybyłowicz: Nie, skądże! Właśnie wybieram się na festiwal do Międzyzdrojów, żeby zagrać koncert z Natalią Kukulską, Jarkiem Śmietaną i moimi przyjaciółmi – Zbyszkiem Wromblem, Piotrem Kałużnym i Lidką Sieczkowską.
Ciekawe zestawienie.
Krzysztof Przybyłowicz: Połączył nas Chopin „zapraszając” do koncertu w Filharmonii Poznańskiej. Bardzo lubię nietypowe zestawienia, łączenie różnych rodzajów muzyki i różnej wrażliwości. Z jednej strony niezwykłą radością jest zagranie świetnego, pulsującego rytmu – zdecydowanie, brzmiąco, bez zbędnego wygrywania różnych „dodatków”. Z drugiej strony niezwykle pociąga bogactwo brzmień instrumentów, możliwość wykorzystania ich kolorowo, w różnych odcieniach i barwach brzmienia. Inne porównanie – ścisły zapis nutowy a swoboda interpretacji i wolność improwizacji. Łącząc różne stylistyki i zasady pracy zespołowej istnieje duże niebezpieczeństwo, że nic ciekawego z tego nie wyjdzie albo pójdzie w niespodziewanym kierunku. To jest ekscytujące. Wszystko zależy od elastyczności, siły oddziaływania na innych w zespole i wielu drobnych czynników, które nie zawsze da się przewidzieć.
Na przykład…?
Krzysztof Przybyłowicz: Jeżeli mamy do czynienia z elementem improwizacji, lub swobodnego podejścia do materiału muzycznego (coś związanego np. z jazzem) to wystarczy kilka zbędnych hałasów w klubie, np. odgłos mielonej kawy (co niestety, czasem się zdarza!) żeby zmieniła się siła ekspresji, kilka nieopanowanych dźwięków i wszystko podąża w innym kierunku. Na dużej scenie jest jeszcze trudniej, nie mówiąc już o plenerze. Tam podmuch wiatru może wpłynąć na cały utwór. Przy bardzo precyzyjnej aranżacji i dokładnie wypisanych nutach wiele zależy od grających muzyków, ich poczucia pulsu, artyzmu i preferowanej estetyki. W łączeniu różnych gatunków należy być niezwykle elastycznym i wrażliwym na odczytywanie myśli współtwórców. Jesteśmy muzykami, mówimy tym samym językiem, ale jest w nim niezliczona ilość dialektów. Często bardzo odległych.
Czy ta umiejętność szerokiego spojrzenia na muzykę pomaga Tobie w komponowaniu utworów?
Krzysztof Przybyłowicz: Hmm! Poruszyłeś temat trudny do określenia w taki sposób. Popełniłem kilka utworów jazzowych, niektóre z nich znalazły się na płytach obok na przykład utworów Krzesimira Dębskiego, ale byłoby nietaktem mówić o sobie kompozytor w takim towarzystwie. Napisałem kilka drobnych utworów perkusyjnych lecz nie robię tego systematycznie. Czuję się za to dumny i dowartościowany pod tym względem gdy mój syn – Marcin – świetny kompozytor muzyki ilustracyjnej, prosi mnie o rady i komentarze do każdej pracy jaką zrealizuje.
Trochę odeszliśmy od tematu z początku rozmowy. Wiem, że jesteś na kolejnym etapie zawodowym, związanym z Akademią Muzyczną.
Krzysztof Przybyłowicz: Taak… Jak już zacząłem pracować w Akademii Muzycznej w Poznaniu, jak zrobiłem doktorat, to okazało się, że są sprzyjające warunki by oprócz kształcenia klasycznego zrobić coś dla tych zainteresowanych trochę inną muzyką. Po blisko rocznych przygotowaniach można było ogłosić światu otwarcie Zakładu Jazzu i Muzyki Estradowej. Jesteśmy już po pierwszym roku działalności i jak sądzę, bardzo owocnej. Na nasz pierwszy koncert w styczniu tego roku przyszło tak dużo publiczności, że trzeba było zamknąć drzwi do Auli Nova z uwagi na bezpieczeństwo. Grali studenci, wykładowcy i gościnnie Krzesimir Dębski. Zorganizowaliśmy warsztaty wspólnie z Estradą Poznańską w ramach festiwalu „Made In Chicago” i warsztaty z udziałem muzyków z Bostonu. Nasi studenci brali udział w warsztatach „European Jazz School” w Niemczech, które w przyszłym roku zostaną zorganizowane u nas. Nasi studenci są już obecni na różnych festiwalach i konkursach.
Jakie macie specjalności? Tradycyjnie sekcja plus instrumenty dęte?
Krzysztof Przybyłowicz: Nie chcemy zamykać się w ramach jednej stylistyki jazzowej. Muzyka jazzowa jest najsilniej rozwinięta, ma najwięcej wykształconych metod pracy edukacyjnej i jest oczywiście niezwykle bogata, trudna pod względem wykonawczym. Stanowi idealną bazę do dalszego rozwoju. Wzorujemy się na dokonaniach amerykańskich, ich zdobyczach muzycznych i dydaktycznych, bo mają w tym ogromne doświadczenie. Może podchodzą do tego zbyt surowo i kategorycznie, nie pozostawiając miejsca na indywidualność, lecz z drugiej strony dają podstawy, alfabet z którego później można złożyć swobodnie zdania czy przepiękne słowa. Nie znając słów nie potrafisz się wypowiedzieć. Pierwsze lata – studiów licencjackich musimy poświęcić muzyce jazzowej. Studia magisterskie będą już pracą nad indywidualnym rozwojem i dojrzewaniem osobowości przyszłych artystów. Idąc w tym kierunku otworzyliśmy jedyną w naszym szkolnictwie muzycznym klasę gitary basowej. Oczywiście kontrabas też jest a oba instrumenty prowadzi Z. Wrombel. Jest również gitara (K. Zemler), fortepian (W. Olszewski) i perkusja. Mamy trąbkę (M. Fortuna) puzon (P. Banyś) i saksofon (J. Wachowiak). Długo można by opowiadać o naszych planach i szczegółach życia w uczelni, lecz najlepszym sposobem poznania naszej działalności jest bezpośredni kontakt, koncerty i strony internetowe Akademii. Serdecznie zapraszam.
Jakie masz dalsze plany związane z Zakładem?
Krzysztof Przybyłowicz: Najważniejsze w chwili obecnej jest utrzymanie tej samej ilości przyjmowanych studentów. Dzięki temu możemy stworzyć dwa osobne zespoły na każdym roku, co z kolei umożliwia swobodniejszą pracę, daje szansę porównań, dokonania wyborów i trochę też małej rywalizacji, która jest elementem dopingującym. Duża grupa sprzyja powstawaniu kolejnych zespołów, daje szanse realizacji różnych, nowych pomysłów i toruje drogę aktywności. Jak najszybciej chciałbym poszerzyć naszą działalność o kompozycję i aranżację oraz wokalistykę.
Czy pogodzisz to z działalnością koncertową?
Krzysztof Przybyłowicz: Mam nadzieję, że tak. Oprócz kierunku jazzowego mam sporo zajęć w Katedrze Perkusji, ale pracując w gronie tak wspaniałych kolegów, w każdej chwili mogę liczyć na ich życzliwość i pomoc. A koncerty? Na nie musi być zawsze czas. Właśnie przygotowujemy nową płytę i jesienną trasę z zespołem String Connection. Dwa tygodnie temu skończyłem nagranie muzyki klezmerskiej z Wojtkiem Mrozkiem – wybitnym polskim klarnecistą. W planach m.in. koncerty z Krzesimirem Dębskim w trochę innym składzie, koncerty z Justyną Steczkowską (projekt z Piotrem Dzióbkiem i Adamem Skrzypkiem, czyli w stronę jazzu), koncerty w kwartecie Zbyszka Wrombla i kilka własnych pomysłów koncertowych. Pozostałych na razie nie wyjawiam, są w fazie organizacyjnej, ale pojawiają się już daty w przyszłym a nawet 2012 roku.
Rozmawiając z muzykami często porusza się sprawy instrumentarium. Dasz się wciągnąć w ten temat?
Krzysztof Przybyłowicz: Trudno – spróbuję. Jeśli chodzi o talerze jestem wierny jednej firmie – Paiste. Może źle powiedziałem – nie firmie lecz jej produktom. Uwielbiam te talerze i nawet znajdując bardzo ciekawe produkty innych firm powracam do Paiste. To nie jest sprawa uporu czy fanaberii. Te talerze towarzyszyły mi od początku, kształtowały moją osobowość, wrażliwość na dźwięk i wszystkie jego aspekty. Podobnie stało się z bębnami. Po latach obijania się z różnymi tanimi zestawami kupiłem Yamahę „Recording Custom”. Kilkanaście lat później myśląc o jakiejś odmianie zacząłem zastanawiać się nad kupnem nowego instrumentu. To nie było łatwe. Przyzwyczajenie do brzmienia tej Yamaszki, jej elastyczność i w dużym stopniu uniwersalność spowodowały, że nic nie mogło mnie w dostatecznym stopniu zadowolić. Dopiero niedawno trafiłem na zestaw „Reference” Pearla z niewielkim, 18-calowym bębnem. Jestem ogromnie zadowolony. Z Yamahy nie rezygnuję i jeszcze do niej wracam. To po prostu inny instrument. Cały czas gram pałkami Gładka darząc je i ich producenta ogromną sympatią.
Na koniec zapytam Cię jako autora warsztatów i wykładowcę – co mógłbyś doradzić młodym perkusistom na początku ich drogi ku sławie?
Krzysztof Przybyłowicz: Najważniejsze to słuchać i nie chodzi tu jedynie o słuchanie muzyki. Trzeba słuchać własnego instrumentu, jego brzmienia i kolorów, jego siły i energii, jego pulsu i miejsca w zespole. Za wrażliwie i wnikliwie słuchanie instrument sam się odwdzięczy. Sam pokieruje tym, co i jak należy zrobić. Trzeba słuchać co się dzieje w zespole i jak dołączyć się brzmieniowo oraz rytmicznie. Nie być solistą kiedy nie czas na to. Nie zabijać muzyki własnym ego. Słuchać rad kolegów z zespołu. Oni najlepiej wiedzą, czego oczekują od perkusisty. Trzeba być aktywnym i nie czekać na prezent z niebios w postaci gotowych recept na granie. Dużo pracować, nie tylko przy instrumencie. Rozwijać swoją osobowość, zdobywać wiedzę, być otwartym na świat. Nie załamywać się i nie narzekać. We wszystkim można znaleźć coś budującego i pozytywnego. Ciesz się życiem, a wszystko stanie się lżejsze, również twoja muzyka.
Fotografie: Adam Żyworonek
Wywiad ukazał się w numerze 8/2010 miesięcznika Muzyk.