Wydana niedawno książka „Królowie życia” to streszczenie wspólnej kariery Grzegorza Skawińskiego i Waldemara Tkaczyka – od ich początków w Mławie, przez Kombi, Skawalker, O.N.A., aż do dnia dzisiejszego, cztery dekady później. Z jej bohaterami, jednymi z barwniejszych postaci polskiej muzyki rozrywkowej rozmawialiśmy o ich karierze, ewolucji rynku muzycznego i kolejnym albumie.
Pretekstem do rozmowy jest Wasza książka „Królowie życia”. W dalszym ciągu się nimi czujecie?
Waldemar Tkaczyk: To fajne hasło i fajny tytuł. Kiedyś mieliśmy fajny utwór, który stał się bardzo znanym przebojem. Tekst jest autorstwa Marka Dutkiewicza, muzyka Grzegorza. Jest w zasadzie o nas. Już wtedy – a to był chyba początek czy środek lat 80. – Marek napisał taki tekst podsumowujący, jakbyśmy już kończyli karierę.
Grzegorz Skawiński: A to była nasza druga płyta!
WT: Marek pojechał taką refleksją, podsumował nas. Hasło „Królowie życia” jest nośne, ludzie takie lubią. Przylgnęło do nas. Trochę się takimi królami czujemy, kiedy gramy, kiedy jesteśmy na scenie, kiedy słucha nas kilkanaście tysięcy osób, ale i chociażby nawet kilkaset w klubach. Jak jest atmosfera, jest klimat, jest przekaz, to wtedy czujemy się królami życia. Poza tym, jeżeli chodzi o zwykłe królowanie, to wiadomo, że z tym jest gorzej – ani nie mamy królestwa, ani królewskich apanaży (śmiech).
GS: Czułem się królem życia parę razy. Pamiętam, jak graliśmy w Poznaniu na Malcie i było ze 120 tysięcy ludzi. Poza tym życie muzyka to jest droga – nie ma celu, który czeka na końcu. Cele są bliskie: jedna płyta, druga płyta, koncerty. Niczego więcej nie ma. Nie dążę do żadnej konkretnej nagrody na końcu, żadnego lizaka, żadnej półlitrówki. To jest droga. Czasami jest wyboista, nie wszystko wygląda tak gładko.
WT: Ja bym jednak nie narzekał, bo to królowanie może być w innych miejscach. Jak wyjdzie jakiś przebój i króluje na listach albo kiedy płyta się świetnie sprzedaje – to właśnie takie momenty. Jest ich więcej. Oczywiście, można powiedzieć, że są wzloty i upadki, ale na szczęście o tych drugich samemu się zapomina, wypiera się je z pamięci, a ludzie też chyba o nich nie pamiętają. Pamiętają za to sukcesy.
GS: Jeżeli staniesz się kiedyś popularnym muzykiem, będziesz znaną osobą, staniesz przed tym 100-tysięcznym tłumem, który skanduje twoje nazwisko, to będziesz miał władzę. To jest władza nad ludzkimi umysłami. W pewnym sensie pociągasz te niewidoczne struny. Można to porównać do tego królowania. Bierzesz we władanie umysły swoją piosenką czy koncertem.
Ustaliliśmy, że czujecie się królami życia. A czy czujecie się gwiazdami?
WT: Na pewno osobami, które są w miarę znane. To nie jest tak, że nie trzeba nas przedstawiać. Ty siedzisz w branży, więc nasz znasz. Inni muzycy też znają. Ale jest spora grupa młodych ludzi, którym trzeba nas czasami przedstawiać. Mamy pokorę i to widzimy, bo są też tacy zapatrzeni w siebie muzycy, którzy myślą, że są cały czas wszędzie znani i o tym nieustannie opowiadają, a tymczasem jest to życzeniowe przekłamanie. Grzegorz często powtarza, że jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia płyta lub piosenka. Za każdym razem trzeba zdobywać publiczność. Kilka razy się przekonaliśmy w swoim zadufaniu, że przecież nie wszyscy nas pamiętają. Trzeba do tych ludzi docierać, przypominać się. To jest nieustanna praca, żeby być na rynku, być znanym. Z pewnego punktu widzenia możemy powiedzieć, że jesteśmy gwiazdą, bo ileś ludzi nas zna. Ja mam słabą pamięć do osób, Grzegorz natomiast znakomitą. Kiedy ktoś przechodzi i mówi „Cześć”, ja odpowiadam, a potem pytam Grzegorza kto to był. Mam taki żart, że kiedy ktoś mnie pyta, czy kogoś tam znam, bo gra w takim a takim zespole, to odpowiadam: „Nie znam. Ale on mnie na pewno zna”. Z reguły tak jest. Nie chodzi o to, że każda sprzątaczka mnie zna, ale ludzie z branży raczej tak.
GS: Pokazujemy się od czasu do czasu w telewizji, nasze klipy są na portalach, są wywiady, profile na Instagramie, Facebooku. Prezentujemy się w nowych środkach przekazu. Jesteśmy w jakimś stopniu rozpoznawalni, co czasami mi utrudnia życie. Niemniej jednak powtarzam ciągle jak mantrę, że gwiazdą mogę być na scenie, a poza sceną jestem sobą. W normalnym życiu staram się być najbliżej ziemi jak się da i nie stąpać z głową w chmurach. Miałem w życiu kilka momentów, że troszkę mnie zawirowało, bo wydawało mi się, że jestem zajebisty. Od paru dziesięcioleci już tych momentów nie mam.
Dlatego umieściłeś w książce swoje zdjęcia w trakcie zbierania grzybów i uprawiania nordic walkingu? Żeby pokazać, że nie jesteś gwiazdorem?
GS: Tak, to celowo. Chodzę bez okularów do Biedronki, nie świruję, nie chodzę z ochroniarzem po mieście, nic z tych rzeczy. Nie ma takiej potrzeby. Jeśli zachowujesz się spokojnie, normalnie, godnie, to nikt cię w jakiś dziwny sposób nie zaczepia.
W dziwny może nie. A w normalny?
GS: Bardzo często.
WT: Grzegorz ma w tym temacie gorzej, oczywiście w cudzysłowie.
Taka dola frontmana.
WT: Zawsze był frontmanem, był bardziej rozpoznawalny. Często żartuję, że wolałbym śpiewać, żeby być tak znanym (śmiech).
GS: Proszę bardzo, zamień się! (śmiech)
WT: Niestety, mam taki sobie głos. Tak na serio, to Grzegorz jest bardziej znany, ale nie można się na to skarżyć. Popularność pomaga, plusy przeważają minusy. Grzegorz kiedyś opowiadał, że poszedł do lasu na spacer, żeby się wyciszyć, a naraz zza krzaków wyskoczyła dwudziestoosobowa grupa harcerzy po autografy i zdjęcia.
GS: W lesie! Nikogo dookoła, a tu harcerze! Autentycznie!
WT: Na szczęście nie było takich sytuacji, żeby go poturbowali jacyś fani. To, że się jest znanym, rozpoznawalnym, że ludzie chcą autograf, zdjęcie – przecież o tym marzyliśmy na samym początku! Jak zresztą każdy, kto zaczynał grać. Nie można narzekać na to, że nie piszemy utworów do szuflady. Kiedy muzyk łapie za instrument, to chce być popularny.
Popularność jest efektem tego, że muzyka dociera do dużej grupy ludzi.
GS: Muszę też powiedzieć, że nauczyłem się nie świrować. Chodzę do urzędów, na zakupy, nie wyręczam się nikim, noszę torby, jeżdżę skuterkiem. Cenię sobie, że jak idę do pobliskich sklepów, to ludzie mnie znają, nikt mnie nie zaczepia. Czasem się zdarza, że ktoś poprosi o zdjęcie, ale to fajne, nie można się oburzać. Ludzie czasami narzekają, że są tacy zmęczeni tymi autografami, zdjęciami, pozowaniem. A jak tego potem zabraknie – to dopiero wykańcza!
W zeszłym roku robiłem z Wami wywiad a propos 40-lecia Waszej wspólnej kariery. W leadzie napisałem wtedy: „Jest czas na retrospekcję, ale czas na podsumowanie jeszcze nadejdzie”. Książka „Królowie życia” to właśnie podsumowanie?
WT: I tak, i nie, bo ta książka jest podsumowaniem, ale sięgającym tylko do roku 2017. W naszym wypadku historia się jednak toczy. Podejrzewam, że parę rozdziałów zostanie dopisanych.
GS: Musimy też powiedzieć, że nabrzmiały wokół zespołu jakieś problemy i sprawy dyskusyjne. Postanowiliśmy zatem przedstawić własną wersję niektórych wypadków, na przykład założenia zespołu Kombi czy jego rozpadu. Pokazaliśmy jak to wyglądało z naszej perspektywy, niekoniecznie tak, jak to jest przedstawiane przez byłych członków tamtego zespołu. Ale to nie był główny motyw. Mamy dużo więcej do opowiedzenia niż tylko o zespole Kombi. Było przecież O.N.A., Skawalker, Kameleon, Horoskop, jest nasze Kombii. Naprawdę dużo rzeczy się działo i dzieje.
Od kogo wyszła propozycja na tę książkę? Czy to Wy byliście kołem zamachowym, czy Kuba Frołow, który przeprowadził i spisał te rozmowy?
WT: Kuba Frołow i wydawnictwo. To oni zgłosili się do nas.
GS: Zazwyczaj odmawialiśmy w takich przypadkach, bo stwierdzaliśmy, że to jeszcze nie pora. Tym razem zgodziliśmy się. Książeczka nie jest za gruba, nie zdążyliśmy i nie było fizycznej możliwości żeby napisać większe rozdziały o wszystkich kolegach i znajomych, z którymi graliśmy, dlatego podejrzewamy, że to nie jest koniec tej historii, że napiszemy jeszcze więcej. Napisaliśmy to, o co byliśmy pytani w wywiadzie.
WT: Zostawiliśmy konstrukcję książki w rękach Kuby Frołowa, bo sami byśmy się w tym pogubili z powodu ilości wątków. Powiedzieliśmy Kubie, żeby po prostu pytał o wszystko, co go interesuje. Ciekawe było to, że on nie siedział w tej historii, nie śledził naszej kariery, więc pytał od innej strony niż my byśmy to zrobili. Mieliśmy nawet przed laty takie plany, żeby samemu to opisać. Zrobiliśmy wstępny plan i załamaliśmy się, bo wyszło, że to będzie parę tomów. Stwierdziliśmy więc, że może kiedy indziej (śmiech).
GS: Gdybyśmy mieli opisać własną historię tak, żeby dołożyć zarówno więcej anegdot, jak i więcej konkretów, to byłoby mnóstwo stron. Wielu rzeczy w książce nie poruszamy, na przykład mojej działalności jako Me And My Guitar. Dlatego mówimy, że to nie jest pełne kompendium wiedzy, raczej jakieś wycinki, które uznaliśmy za stosowne.
Wielu będzie się spodziewało, że w książce będzie pełno pikantnych rock’n’rollowych historyjek z trasy, a ich wcale nie ma dużo. W dwóch ostatnich rozdziałach każdy z Was z osobna mówi, że podczas tras z O.N.A. bywało imprezowo, ale to tyle.
WT: Ale czy opowiadanie o jakichś ekscesach jest takie fajne? Robiliśmy na zasadzie relaksu jakieś fajne spotkania po koncertach czy nagraniach – może ludzie lubią o takich rzeczach czytać, może nie. Może lepiej, że zostawiliśmy takie niedopowiedzenie. To był zresztą fajny czas. Nie zawsze działy się jakieś obrazoburcze czy negatywne rzeczy jak wtedy, kiedy w hotelu po koncercie zrobiliśmy straszną rozpiździawę. Zagraliśmy wtedy koncert na imprezie dożynkowej i chyba byliśmy rozgoryczeni tym, że wsadzili nas na dożynki, bo przecież byliśmy w kultowym rockowym zespole. Wzięliśmy z tego hoteliku te wszystkie wota dożynkowe – dynie, pomidory, ogórki – i tak rozwaliliśmy to po pokoju podczas libacji, że nic nie zostało. Był total.
GS: Rzucaliśmy tym w ścianę.
WT: Wszystko pływało.
GS: Byliśmy na tych dożynkach urażeni, bo sołtys i reszta zrobili sobie imprezę, a nas na nią nie zaprosili. Ale to Waldek zaczął (śmiech).
Zapraszali nas potem na dożynki?
WT: Nawet niedawno tam graliśmy jako Kombii, nawet spaliśmy w tym samym hotelu. Poznaliśmy go. Nikt nas nie kojarzył z tamtą historią. Wracając do pytania – czy takie rzeczy warto opisywać? Gdybyśmy takich historii opisali z dziesięć to wyszłoby, że jesteśmy jakimiś wariatami, a takie rzeczy zdarzają się wszystkim.
To Wy wiecie, że na trasie zdarzają się różne rzeczy, bo znacie muzyków, wiecie, co się dzieje. Ale czytelnik tego nie wie i chce przeczytać o etosie rock’n’rollowca.
WT: Dlatego trochę pary puszczamy. Wydaje mi się, że to są takie wentyle, przez które można opuścić trochę powietrza, ale bardziej chcielibyśmy się skupić na tym, co działo się wokół muzyki.
Ciekawym aspektem tej książki była skala czasu – od momentu Waszych pierwszych prób w Mławie do 2017 roku. Widać, jak się zmieniał rynek, odbiorcy, branża.
GS: Jedno nie zmieniło się ciągle – trzeba mieć dobre piosenki. Jest wiele przykładów karier, które załamały się dlatego, że artyści zapomnieli, że trzeba mieć dobre piosenki i skupili się na okładkach magazynów, świrowaniu. Teraz są rozgoryczeni, odtrąceni, nic z tych karier nie zostało, bo naszym zdaniem położyli akcenty nie tam, gdzie powinni. Najważniejszą rzeczą jest piosenka. Czasy się zmieniają. Dla ludzi, którzy długo grają, to bardzo trudna rzecz, by iść za zmieniającym się rynkiem. Pomiędzy naszym graniem w Mławie a Kombi czy potem O.N.A. była przepaść. W O.N.A. zbliżyliśmy się do kapitalizmu, były inne relacje, inne myślenie. Za czasów Kombii wolny rynek wybuchł, zmieniły się relacje finansowe. Nareszcie zaczęliśmy być doceniani za pracę. Płacą ci tyle, ile jesteś na rynku wart, a nie tyle, ile ci władza przydziela, jak było za komuny, kiedy były sztywne stawki – grasz lepiej, gorzej, jesteś bardziej popularny, mniej popularny, dostajesz mniej więcej tyle samo. Są też zmiany w mentalności. Kiedy pojawił się internet, komputery, aparaty cyfrowe, to zupełnie zmienił się biznes. Zupełnie inaczej on dziś funkcjonuje. Istotne jest to, że muzycy wrzucają co parę chwil filmiki na Instagrama, Snapchata…
Odnajdujecie się w tym?
GS: Staramy się, choć nie jest to prosta sprawa, bo nie jesteśmy pokoleniem na tym wychowanym. Radzimy sobie z komputerami, jesteśmy wręcz bardzo komputerowi – bez laptopa nie wyobrażam sobie życia. Cała struktura organizacyjna firmy pod nazwą Kombii opiera się na Internecie – wszystko jest w sieci, na mailach, każdy musi je odbierać, odczytywać, tam są wytyczne, rachunki, wynagrodzenia. Nie ma tak, że menadżer dzwoni do nas i mówi, że robimy to i tamto. Wszystko jest na piśmie. Na rynku inaczej rozłożyły się akcenty. Zmieniły się nośniki, płyta CD jest przeżytkiem. Ja sam słucham utworów z jakichś lepszej jakości plików. Muzyka także nie jest aż tak ważna dla obecnego pokolenia. Jest jej tak dużo i wszędzie, w każdym telefonie masz wszystkie serwisy, Spotify, iTunes… Jest obecna cały czas, możesz w niej przebierać, jesteś niezależny. Kiedyś były dwa czy trzy programy radiowe, dwa telewizyjne i koniec. Jeśli coś pokazywały, to było to obowiązujące. Dziś nie ma takiej linii, jest straszna dyspersja, rozproszenie i tematyczne, i muzyczne. Ludzie słuchają po prostu tego, czego chcą. Nie ma też jakichś trendów, które jednoznacznie obowiązują w muzyce. Kiedyś było to widoczne – skończyła się era pierwszego hard rocka, weszły zespoły z muzyką progresywną, ówczesnym art rockiem. Potem nastąpił odprysk i pojawiło się fusion, bo do jazzu trafiły elektryczne gitary i basy. Potem pojawił się grunge, hip-hop. Teraz nie ma jednego obowiązującego trendu. Technika spowodowała to, że każdy ma możliwość wyboru. Trudniej jest narzucić coś słuchaczowi czy widzowi.
Jak wy, zarówno jako Kombii, jak i osobno, jako Waldemar Tkaczyk i Grzegorz Skawiński, odnajdujecie się w tym zdigitalizowanym biznesie? Wiem, że macie od tego menedżerów, ale czy wiecie choćby jak Kombii radzi sobie na Spotify czy iTunes?
WT: Szczerze mówiąc, to nie panujemy nad tym do końca, ale nie tylko my. Nawet wielkie zachodnie gwiazdy nie za bardzo sobie z tym radzą. Może mają większą kontrolę, ale wciąż się zdarza, że Taylor Swift wycofuje swoją muzykę. Nasza działalność nie jest aż tak olbrzymia, żeby przywiązywać do tego taką wagę. A może jesteśmy za bardzo artystami, a za mało biznesmenami? Pewnie są ludzie, którzy bardziej przy tym chodzą niż my. My mamy tak trochę z rozpędu, trochę z niedbałości, trochę z tego, że wyrośliśmy z innych czasów, a trochę dlatego, że kiedy to się pojawiło, to było nie do opanowania. Kiedy pojawiła się muzyka w internecie były różne duże akcje, na przykład ściąganie dzwonków na komórki. Paru macherów zrobiło na tym biznes. Podobno były dwa jakieś serwery nie do sprawdzenia, gdzie to wszystko szło, i pieniądze nie trafiły do wykonawców. Do dziś jak przychodzą tantiemy to odtworzenia internetowe to jakiś odprysk. Tutaj trzeba było zrobić poprawkę – czujemy się trochę poza tym. Czasami wytwórnia czy ZAIKS zawiadamia nas, że walczy o egzekwowanie tych praw elektronicznych, ale cóż my, małe muszki, możemy zrobić? Płyniemy z falą. Wierzymy, że wytwórnia dba o własne interesy i o nasze przy okazji. Podobnie ZAIKS i inne instytucje. My sami nie zajmujemy się tym zbytnio. To jednak o wiele szerszy i nieprzyjemny temat dotyczący również wyzyskiwania twórców. Polski showbiznes w dalszym ciągu jest kolonią. Mamy blokadę na zachód – nikt nie jest zainteresowany tym, żeby ktokolwiek z Polski zrobił karierę za granicą, ale nie mówi się o tym, to tabu. Muzycy są dziwną grupą pozbawioną świadomości biznesowej i trudno ich dziwić, bo często są artystami skupionymi na swoim poletku.
A Związek Zawodowy Muzyków? Należycie?
WT: O tyle, że się zadeklarowaliśmy, choć nie dostaliśmy żadnych legitymacji, bo nie wiem, czy ta działalność już się na tyle rozwinęła. Ci najwięksi działacze faktycznie jeżdżą i rozmawiają, wykłócają się o nasze interesy.
To jak to będzie z Waszą nową płytą?
GS: W Trójce jej nie usłyszysz. Dla nich jesteśmy plastikiem, komercją.
WT: Jak rozstroimy gitary, będziemy kontestować i założymy tłuste podkoszulki – wtedy mamy szanse. Ale po prostu kontynuujemy naszą krucjatę, którą mamy od początku. Od czasów Kombi przemycaliśmy z Zachodu to wszystko, co się tam dzieje – począwszy od syntezatorów, skończywszy na ubiorach. Czerpaliśmy z tych trendów. Byliśmy za to totalnie krytykowani w Polsce. Gdyby takich zespołów jak my byłoby jeszcze z dziesięć, to nasz rynek dziś byłby bardziej zachodni i moglibyśmy się z zagranicznymi wykonawcami równać. Ale to czeka dopiero nasze wnuki lub prawnuki. Młodzi są już częścią świata, granice są zatarte, ale straciliśmy bardzo dużo czasu. Za naszego życia nie da się odrobić. My z kolei robimy swoje, jak zawsze. Chcemy, żeby to było jakościowo bardzo dobre. Z reguły ludzie odbierają to bardzo dobrze. Zaczynamy nową płytę, która będzie nasza, ale niektórzy znajomi mówią, że jednak brzmi jakby nie my.
GS: Planujemy ją na wiosnę. Myślę, że do końca roku uda nam się zamknąć repertuar. Na płycie będzie sporo elektroniki, więc w dużej mierze aranże będą gotowe – nie trzeba będzie tego nagrywać ponownie. Mamy nadzieję, że w brzmieniu płyta będzie miała lekko zachodni sznyt. Będzie na niej trochę lat 80., ale z dzisiejszego punktu widzenia. Nie chcielibyśmy zrobić płyty, na której będziemy robić kopię samych siebie z tamtego czasu. Nie będziemy odtwarzać starych brzmień, raczej przywoływać ich ducha.
WT: Cofanie się nie miałoby sensu. Płyta będzie nowoczesna – zawsze nas cechowało, że nawet jak odnosimy się do lat 70. i 80. to graliśmy to na instrumentach, które były aktualne. Młodzi czasami grają na starych gitarach, szukają starych wzmacniaczy, chcą zrobić brzmienie lat 60. jeden do jednego. Mnie to odrzuca. Byłem wczoraj na koncercie pewnej znanej osoby i młodzi chłopcy wyszli na scenę ze starymi instrumentami i wzmacniaczami i udawali to, co ja pamiętam z lat 70. Ja tego nie rozumiem. Nie lubię wracać do przeszłości. Lubię do niej nawiązywać, nie wracać. Żaden z nas nie ma gitary starszej niż parę lat, a jeśli już, to raczej w magazynie, na pamiątkę. Cokolwiek robimy, to wybiegamy w przyszłość, nie chcemy się cofać.
GS: Na płycie będą różne rzeczy. Od strony gitary będą zarówno prawdziwe wzmacniacze, jak i rzeczy wirtualne. Trzeba iść z duchem czasu, nie należy się bronić przed postępem, bo jest nieunikniony. Mogę mieć teoretycznie wszystkie wzmacniacze świata, ale planuję raczej korzystać z Kempera. Na początku koncepcja urządzenia, do którego możesz wgrać własne brzmienia, mnie powaliła. To cudowne, że na koncerty nie musisz wozić pięciu wzmacniaczy i siedmiu kolumn, a jedną skrzyneczkę i wszystko masz pod ręką.
Główne prace odbywają się w Twoim studio Maska?
GS: Tak, pracujemy nad nią tutaj. Mamy dobre warunki, gramy tu próby, nagrywamy wszystkie instrumenty. Mamy wszystko pod ręką. Studio zaczęło działać jakiś rok temu, dopiero wtedy skończyliśmy montaż stołu mikserskiego SSL. Wykonaliśmy próby, przeprowadziliśmy dziesiątki kilometrów kabli. Studio już działa, nagrywali u nas Patrycja Markowska, Andrzej Piaseczny, Krzysiek Skiba, ale także zespoły jazzowe. Ja nie kontroluję wszystkiego – Michał Mielnik jest zarządcą studia i opiekuje się wszystkim od strony technicznej i logistycznej. Mamy 200 metrów powierzchni, odsłuchy Focal. Bardzo istotne jest to, że studio jest koncepcyjnie przygotowane do nagrywania muzyki na żywo. Mamy siedem izolowanych pomieszczeń, w których możemy nagrywać instrumenty na żywo bez przesłuchów. To idealne warunki do nagrywania żywej muzyki. Będziemy też tutaj miksować nową płytę Kombii. Mamy nowego producenta, młodego, ale niesamowitego. Na razie nie będę mówił kto to jest, ale bardzo dobrze oceniamy jego pracę. Unosi nasze pomysły w inny wymiar.
Strona internetowa zespołu: www.kombii.com.pl.
Wywiad ukazał się w numerze 12/2017 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie główne: Kobaru / Universal Music Polska