Każde pokolenie ma swoich piosenkarskich idoli, tych najbardziej znanych i lubianych, którzy towarzyszą tysiącom zwykłych i niezwykłych zdarzeń. Jakieś urodziny, prywatki, randki, wesela, sylwestry bez jego płytowego współtowarzystwa? Wykluczone! W Polsce od kilku dziesięcioleci takim etatowym piosenkarzem był zawsze on, Krzysztof Krawczyk. Zmieniały się muzyczne mody, wyrastały nowe gwiazdy, na listy przebojów wskakiwały z hukiem inne utwory, ale to nic nie znaczyło. Ci nowi, często interesujący i ambitni, przegrywali z kretesem po roku, a on trwał w najlepsze. Owszem, można posłuchać kogoś tam jeszcze, ale bawić się, wspominać i przeżywać różne rzeczy, trzeba było tylko w jego muzycznym towarzystwie.
Samodzielnie uczył się gry na gitarze, ale głos szkolili mu pedagodzy ze średniej szkoły muzycznej w Łodzi. Młody człowiek docenił ich wysiłki bardzo szybko: jego koledzy męczyli i zdzierali głosy często po godzinie intensywnego śpiewania, a on nie. Szlify estradowe zdobywał w „Trubadurach”, gdzie o ciekawe aranżacje wokalne i ich nieskazitelne wykonanie dbał, ochrzczony przez kolegów tytułem „profesora”, Ryszard Poznakowski. Po dziesięciu latach Poznakowski wziął Krawczyka na stronę i w krótkich, żołnierskich słowach, namówił go do rozpoczęcia kariery solowej.
O ile szkoła muzyczna i zespół dały mu solidne podwaliny śpiewania zawodowego, to prawdziwa nauka zaczęła się od pierwszego dnia samodzielnego bytu. Na szczęście zawsze należał do osób bardzo pracowitych, a do tego upartych, czy zresztą miał jakiekolwiek inne wyjście? Dyskretna pomoc zaufanych fachowców, prywatne lekcje, również niemal codzienne koncerty, pozwoliły mu na rozwinięcie naprawdę wspaniałego głosu. Jego baryton nie miał sobie równych na naszych estradach. Świetnie nim operował, co z kolei przełożyło się na olbrzymie możliwości repertuarowe. Rosyjskie romanse, country, pop, rock, szeroko rozumiane evergreeny, trudno znaleźć gatunek muzyki rozrywkowej, w jakim z powodzeniem nie zaistniał. Błyskawicznie zrozumiał, że w piosence równie ważny co muzyka, jest tekst. Potrafił wyłuskać z każdego wiele znaczeń. Wzruszał, rozśmieszał, zmuszał do zastanowienia, a przez to wygrywał z licznymi konkurentami. Nagrywał dużo, szybko i dobrze, co przełożyło się szybko na jego ogromną popularność. Co ciekawe, odnosił sukcesy także za granicą. Właściwie czemu się dziwić? Nikogo nie naśladował, zwyczajnie stawał na estradzie i śpiewał swoim urzekającym, potężnym głosem. Do tego był niezwykle przystojnym i komunikatywnym w kontaktach z wszystkimi młodym człowiekiem, kumulującym na sobie uwagę dam pod każdą długością i szerokością geograficzną, a te walory nie zaszkodziły chyba żadnemu piosenkarzowi.
Nieszczęście dogoniło go w 1988 roku, kiedy przysnął za kierownicą swego fiata. Ci, którzy śpieszyli mu z pomocą, ogromnie się dziwili, że przeżył, bo z samochodu została tylko kupa pokręconego żelastwa. Kilka skomplikowanych operacji, potem bolesne powracanie do świata osób chodzących i miesiące katorżniczej pracy przed powrotem na estradę, opłaciło się. Wrócił po dwóch latach, mocno odmieniony wewnętrznie, bo swoje „powtórne” życie zrozumiał jako szczególny dar od Boga i obowiązek głoszenia Jego chwały. Coraz częściej włączał do repertuaru pieśni religijne, a w drodze na koncerty niejednokrotnie zatrzymywał samochody z całą ekipą, by się pomodlić na przydrożnych parkingach.
W 1990 roku wyjechał, zresztą po raz drugi do Stanów Zjednoczonych, licząc, że zostanie liczącym się na najbardziej wymagającym rynku piosenkarzem. Pomylił się, nie przyjęto go chlebem i solą, nie umiał się przebić, choć nagrał niezłą, countrową płytę. Musiał pracować fizycznie i wrócił z poczuciem porażki. Przecież nie takiej znowu jedynej w życiu. Każdy artysta długo obecny na estradzie popełnia błędy, skwapliwie i z radością wykorzystywane przez konkurentów-zawistników i oczywiście dziennikarzy. Każda kariera obarczona jest oczywistym ogromnym ryzykiem, ale on był zbyt doświadczonym lisem, by dać się wyrzucić na margines. Musiał odzyskać popularność i zaufanie, więc świadomie zaczął nagrywać piosenki biesiadne i takie jednoznacznie kojarzone z disco polo. Sam tłumaczył, że nigdy nie śpiewał ani nie nagrał żadnego utworu, za który musiałby się wstydzić. Miał rację. Niektórzy krytycy przez lata twierdzili, że Krawczyk niepotrzebnie upiera się przy swojej specyficznej manierze wokalnej. Odpowiadał, że to jego wypracowany styl. Słusznie! Który z najsławniejszych pieśniarzy tej maniery nie ma? Presley, Sinatra, Martin, Dylan, Nelson czy Springsteen, też wszystko śpiewają po swojemu. Czy ktokolwiek zarzucał im, że są manieryczni? Można Krawczyka lubić albo nie lubić, uważać jego repertuar za ciekawy lub banalny, ale to zawodowiec pełną gębą, jeden z grona bardzo nielicznych, jakich mamy.
Kilka razy widziałem jego recitale. Nie potrzebował konferansjera, opowiadał o powstawaniu poszczególnych utworów, o autorach, o różnych estradowych okolicznościach w jakich je wykonywał. Miał ogromne poczucie humoru i wielki dystans do siebie, co sprawiało, że publiczność natychmiast przyjmowała go owacyjnie. Kiedyś na koncercie śpiewał z Bogusiem Smoleniem polską wersję przeboju „Kobiety, które kochałem”. Był tak śmieszny, że Boguś i Zenek Laskowik natychmiast zaproponowali mu stałe występy w Teyu… Uchodził w pracy za profesjonalistę najwyższych lotów. Nawet młodzi muzycy, dla których mógłby być ojcem, a nawet dziadkiem, wyrażali się o nim z najwyższym szacunkiem. Przychodził na nagrania starannie przygotowany, ale słuchał wszystkich uwag i często im ulegał, jeśli tylko go przekonywały.
Szalona popularność powodowała, że ustawiały się do niego kolejki kompozytorów i autorów piosenek oferujących mu swoje usługi. Krzysztof uśmiechał się po swojemu, bo po początkowym okresie pracy z wieloma twórcami, z czasem ich krąg mocno ograniczył. Trzeba jasno zaznaczyć, że sporo zawdzięczał Andrzejowi Kosmali, formalnie pełniącemu niemal od początku jego kariery solowej funkcje menadżera, ale jednocześnie także przyjaciela, opiekuna i doradcy artystycznego, w rezultacie rzeczywistemu współtwórcy jego sukcesów.
Nagrał mnóstwo płyt, a na nich ponad tysiąc piosenek, część z nich w duetach z ciekawymi, ale odległymi od siebie w uprawianym stylu wykonawcami. I on i jego menadżer mieli nosa, bo znaczna część wykonywanych utworów stała się nieprzemijającymi przebojami. W dodatku chętnie nuconymi przez pokolenie jego rówieśników, ich dzieci i wnuków. Gwoli prawdy dodam, że wieloletnim kierownikiem muzycznym artysty, odpowiedzialnym także za nagłośnienie koncertów, był znany kompozytor i aranżer, Ryszard Kniat.
Jego ostatni album, „Horyzont”, recenzowany zresztą w Muzyku, ukazał się bardzo niedawno. Często powtarzał, że „człowiek musi być ciągle w ataku, a nie na ławce rezerwowych. Jestem dumny, że po tylu latach jestem na swoim miejscu”. Kilka miesięcy temu artysta publicznie ogłosił, że pora na jego odejście z estrady. Czyżby wiedział o czymś, o czym jego fani nie mieli pojęcia? Odszedł nagle, raptem trzy dni po wyjściu ze szpitala, po zwycięskiej walce z panującą zarazą. „Dziękuję za słowa poparcia i modlitwy. Jestem za nie szczerze wdzięczny!”
To teraz w imieniu bardzo, bardzo wielu z nas muszę powiedzieć, że to my jesteśmy wdzięczni za te wszystkie piosenki, którymi nas pan Krzysztof obdarował.
Tekst: Andrzej Lajborek
Poniżej prezentujemy kilka spośród ogromnej liczby piosenek wykonywanych przez Krzysztofa Krawczyka:
„Znamy się tylko z widzenia” (Trubadurzy „Krajobrazy”, 1968)
„Cóż wiemy o miłości” (Trubadurzy „Kochana”, 1970)
„Nim zgaśnie dzień” („Byłaś mi nadzieją”, 1974)
„Jak minął dzień” („Jak minął dzień”, 1978)
„A Rocker An’ Roller” („Don’t Leave Me”, 1980)
„Mój przyjacielu” (Krzysztof Krawczyk & Goran Bregovic „Daj mi drugie życie”, 2001)
„Bo jesteś ty” („…Bo marzę i śnię”, 2002)
„Pół Wieku Człowieku” feat. Ras Luta („Pół wieku człowieku”, 2014)
„Jestem Twój” („Tańcz Mnie Po Miłości Kres. Piosenki Leonarda Cohena”, 2015)
„Horyzont” („Horyzont”, 2020)
Oficjalna strona internetowa artysty: www.krzysztofkrawczyk.eu
zdjęcie: Krzysztof Krawczyk w Kolbudach w 2017 roku; fot. Januarybratek (CC BY-SA 4.0)