W powszechnej opinii Gregory uchodzi za jednego z najbardziej kasowych artystów w świecie jazzu. Bilety na koncerty rozchodzą się błyskawicznie, albumy natychmiast znajdują uznanie co najmniej setek tysięcy fanów. Nic dziwnego, bo Gregory jest wokalistą obdarzonym rewelacyjnym, bardzo ciepłym głosem, podobnym nieco w barwie do swego idola, Nat King Cole’a. Łączy go z nim jeszcze jedno: uprawianie nie tylko jazzu, ale też dobrej muzyki rozrywkowej, głównie popu, rhythm&bluesa, soulu, okazjonalnie nawet rocka. W tym kierunku pozostaje wierny tradycji sprawdzonej przez Sinatrę i Bennetta. Taka mieszanka przyjmowana jest przez melomanów bardzo dobrze. Odarty z przegródki czystego jazzu artysta szczęśliwie nie nosi piętna wokalisty „trudnego”, a jednocześnie wiadomo, że każdy jego koncert będzie o niebo ciekawszy, niż „zwykłego” piosenkarza. Porter udowadnia, że można tę mieszankę można wykonywać na najwyższym poziomie. Album jest zapisem dźwiękowym, a także wizyjnym, koncertów, jakie Gregory dał w wypełnionej po brzegi londyńskiej Royal Albert Hall w kwietniu 2018 roku. Wieczory, które oparł przede wszystkim na albumie „Nat King Cole & Me”, spotkały się z owacyjnym przyjęciem. Przywiózł z sobą do Anglii kilku swoich muzyków. Na basie grał Jahmal Nichols, przy bębnach usiadł Emmanuel Harrold, przy fortepianie „Chip” Crawford, a saksofon obsługiwał Tivon Pencrott. Z nimi porozumiewa się Gregory na przysłowiowe mrugnięcie oka, ci znakomici muzycy jazzowi są w stanie zagrać wszystko i w każdym stylu. Na miejscu czekała 70-osobowa The London Studio Orchestra, którą dyrygował Vince Mendoza, zarazem aranżer całości przedsięwzięcia. Maestro wykonał świetną robotę, ani przez moment nie miałem poczucia sztucznego przyklejenia partii orkiestry do poczynań kameralnego zespołu jazzowego, co niestety przy podobnych przedsięwzięciach jest bardzo częste. Tu orkiestra była integralną i szalenie istotną częścią recitalu Portera. Sam bohater wieczoru okazał się ogromnie wszechstronnym wokalistą. Potrafi śpiewać z czysto jazzowym zacięciem, czarować głosem, bawić, a nawet wzruszać, zwłaszcza w opowieści o swym ojcu, którego już nie ma. Robi to nie tylko z najwyższą muzyczną klasą, ale też wielkim wdziękiem, dystansem do siebie i tak, jak robili i robią najwięksi: jakby to nic go nie kosztowało. Czy, mówiąc trochę na wynos, Gregory Porter wejdzie kiedyś na szczyt panteonu pieśniarskiego i zastąpi wspomnianych z Olimpu? Nie wiem, ale jest na dobrej drodze, by tak się stało…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.gregoryporter.com
Recenzja ukazała się w numerze 4/2019 miesięcznika Muzyk.