Pojawiła się na świecie w ostatnich godzinach Sylwestra 1948 roku, kiedy wszyscy bawili się już w najlepsze i pośpiesznie chłodzili szampana. Może akurat w zdecydowanie ubogim mieszkaniu zajmowanym przez jej rodzinę na przedmieściach Bostonu z tą zabawą tak do końca nie było, ale wszędzie dokoła sąsiedzi mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż pojawienie się nowego dziecka u Gainesów. Rodzice LaDonny Andre Gaines, jak się naprawdę nazywała, byli ludźmi ciężkiej pracy. Ojciec, Andrew, był rzeźnikiem, a matka, Mary, nauczycielką w podstawówce. Szczerze mówiąc ledwo wiązali koniec z końcem, ostatecznie wraz z Donną mieli na utrzymaniu sześcioro dzieci. Byli ludźmi niezłomnych zasad i głębokiej wiary, codzienna modlitwa i niedzielny pobyt w kościele był normalną częścią ich życia, dlatego Donna już jako małe dziecko śpiewała w kościelnym chórze. Podobno wcześniej śpiewała niż mówiła. Miała dziesięć lat, gdy zastąpiła koleżankę w kilku solowych pieśniach, a choć drobna i chuda, posiadała głos o wiele dojrzalszy i mocniejszy od rówieśniczek.
Po latach wspominała, że kiedy popłakała się śpiewając hymn o zmartwychwstałym Jezusie, wszyscy w kościele płakali razem z nią. Rozmodlona, jak twierdziła, usłyszała głos Boga, który powiedział jej: „Dziecko, za to że mnie tak kochasz, uczynię cię bardzo, bardzo sławną”. Od tej pory postanowiła z całych sił pomóc Panu Bogu w spełnieniu Jego obietnicy. Najpierw chciała być gwiazdą gospel, a za swój wzór obrała najlepszą z najlepszych, Mahalię Jackson. Będąc uczennicą Jeremiah E. Burke High School brała udział we wszystkich wydarzeniach muzycznych na terenie szkoły, czym zyskała znaczną popularność u koleżeństwa i nauczycieli, a w kościele już na stałe została solistką. Dość szybko zmieniła jednak gusty muzyczne i za nową idolkę obrała Janis Joplin, podkreślając wybór przystąpieniem w 1967 roku do miejscowej grupy rockowej The Crow. Przesadą byłoby twierdzenie, że uczyła się wyjątkowo dobrze, czy nie popełniała szaleństw: na kilka tygodni przed ukończeniem szkoły, ku utrapieniu rodziców rzuciła ją i wyjechała w poszukiwaniu życiowej szansy do Nowego Jorku.
W artystycznej stolicy świata chodziła na tyle przesłuchań i castingów, na ile się tylko dało. Była już blisko otrzymania roli w wystawianym na Bradwayu musicalu „Hair”, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Okazało się jednak, że niemieccy producenci „Hair”, które miało być wydarzeniem sezonu w Monachium, pilnie poszukują dobrze śpiewającej Afroamerykanki. Donna nie zastanawiała się ani chwili i mimo ogromnej niechęci rodziców w 1970 roku znalazła się w Europie. Była tak zdesperowana, że bardzo szybko nauczyła się kilku songów po niemiecku, czym zaskarbiła sobie szczere uznanie producentów. Otrzymała kolejną rolę w amerykańskim rock-musicalu „The Me Nobody Knows” z muzyką Gary Williama Friedmana, pod niemieckim tytułem „Ich Bin Ich”, a potem zagrała jeszcze w musicalach „Godspell” i „Show Boat”, wszędzie oceniana niezwykle wysoko zarówno przez publiczność, jak i krytyków. W studiu pojawiła się po raz pierwszy przy okazji nagrywania niemieckiego singla popularnej grupy amerykańskiej Three Dog Night i zaśpiewała w chórkach, występowała także z grupą wokalną Family Tree. Wkrótce potem nagrała swój pierwszy singiel, przebój amerykańskiej grupy dziewczęcej The Jaynetts, „Sally Go Round the Roses”. Dwaj autorzy, Pete Bellotte i Giorgio Moroder, napisali dla niej dwie pierwsze w jej karierze piosenki w stylu disco, „Hostage” i „Lady of the Night”. Ci sami twórcy, przy okazji także producenci, stali za jej pierwszym albumem wydanym tylko w Europie, „Lady of the Night” w 1974 roku. To był naprawdę pierwszorzędny start Donny.
Kiedy grała w „Godspell” poznała przystojnego aktora austriackiego, Helmuta Sommera i wkrótce została jego żoną. Małżeństwo otworzyło jej nowe możliwości, tym razem związane z rynkiem austriackim i w rezultacie w Wiedniu została zaangażowana do słynnej Vienna Volksoper, gdzie zagrała jedną z głównych ról w „Porgy and Bess” Gershwina. Znów zebrała doskonałe recenzje, dzięki którym otrzymała kolejne propozycje. Niestety, szybko okazało się, że małżonkowie nie najlepiej czują się ze sobą i coraz częściej widywano ich osobno. Po kilku miesiącach Donna zaczęła się spotykać z zupełnie innym przystojniakiem i para szybko wzięła rozwód, mimo pojawienia się na świecie córeczki, Mimi. Nazwisko byłego męża postanowiła mimo wszystko zachować, tyle że w miejsce niemieckiego Sommer wstawiła to samo angielskie określenie, Summer…
Jeszcze w 1969 roku Serge Gainsbourg wydał swój singiel z jednoznacznie erotyczną piosenką „Je t’aime… moi non plus”, wykonaną pierwotnie w duecie z Brigitte Bardot. Na nagranie podobnego w charakterze utworu wpadła też Donna. Panowie Bellote i Moroder, ojcowie jej dotychczasowych sukcesów płytowych, nie pochwalali jej entuzjazmu, nawet gdy wymyśliła szlagwort „love to love you baby”. „Ty i taka piosenka – mówili – to będzie nieporozumienie, nikt tego nie będzie chciał słuchać”. Dla świętego spokoju zgodzili się jednak coś takiego napisać. Aby przekonać autorów do swojego pomysłu zaprosiła obu panów do pokoju, zgasiła światło i usiadła między nimi na kanapie. Trzymając ich za ręce prześpiewała refren zmysłowym głosem tak, jakby nie istnieli inni mężczyźni na świecie poza nimi. Oczywiście natychmiast się zgodzili. Teraz należało przekonać do tego pomysłu któregoś z prezesów amerykańskiej firmy płytowej, chodziło przecież o ewentualny sukces globalny, a nie tylko europejski. Wybór padł na szefa Casablanca Records, Neila Bogarta. Ten był zachwycony, ale jednocześnie zażądał, żeby powstały niezależne od siebie dwie wersje: jedna normalna, przeznaczona na płytę i do stacji radiowych, a druga przedłużona aż do siedemnastu minut, czyli idealna dla dyskotek. Okazało się, że to był genialny pomysł! Rzecz na singlu ukazała się w listopadzie 1975 roku, wywołując entuzjazm jednych i zgorszenie innych słuchaczy. Część stacji radiowych w USA i na świecie, z BBC na czele, odmówiła nadawania piosenki, jako „godzącej w przyzwoitość i wszelkie normy moralne”. Oczywiście także na fali tych zakazów utwór natychmiast zyskał niebywałą popularność, docierając do No. 2 na liście Hot 100 Billboardu, a album pod tym samym tytułem „Love to Love You Baby” w ciągu kilku miesięcy sprzedał się w ponadmilionowym nakładzie! Na palcach jednej ręki można też wyliczyć dyskoteki, które nie puszczały tego hitu kilka razy każdego wieczoru. Autorzy i sama piosenkarka poszli za ciosem i według podobnego klucza stworzyli jeszcze inne utwory w zbliżonym charakterze, tworząc z ogromnym sukcesem złote albumy „Love Trilogy” i „Four Seasons of Love”. W ten sposób Donna triumfalnie weszła do ekstraligi amerykańskich piosenkarzy, stała się gwiazdą natychmiast rozpoznawalną i lubianą.
Po swoich europejskich doświadczeniach wiedziała, że estrada wymaga co chwilę czegoś nowego i że wygrać walkę o utrzymanie się na szczycie może tylko wówczas, gdy będzie naprawdę twórcza. Miała ku temu obiektywnie rzecz biorąc wszelkie warunki, rozporządzała bowiem wyjątkowej urody mezzosopranem, który w okresie pracy w Wiedniu codziennie nabierał większego blasku dzięki obowiązkowym lekcjom śpiewu, znakomicie poruszała się na estradzie, no i była niezwykle piękną i elegancką kobietą, o cudownych, długich włosach nie wspominając. Dotychczasowe sukcesy pozwalały jej żyć w luksusach, ale chciała udowodnić sobie i innym, że stać ją na więcej. Wówczas wpadła na pomysł nagrywania płyt koncepcyjnych, czyli takich, w których poszczególne piosenki będą tworzyły wspólną całość pod względem literackim albo muzycznym, a najlepiej, żeby spójne były oba te składniki. Druga połowa lat 70., głównie dzięki jej przebojom, należała do nurtu disco, w którym zasadniczą rolę pełniły instrumenty elektroniczne. To była zupełnie nowa jakość i istne muzyczne trzęsienie ziemi, ponieważ do tamtego czasu stanowiły na estradzie jedynie swoisty dodatek, rodzaj podpórki w instrumentarium, a teraz takie na przykład syntezatory objawiły pełnię możliwości brzmieniowych, stając się nośnikiem ciepłych, pozytywnych energii. Jeszcze jedno: poprzez zaakceptowaną powszechnie modę na disco udało się Donnie definitywnie zdemokratyzować Amerykanów, zlikwidować podziały na kluby białych i kolorowych, biednych czy bogatych. To było jej ogromne, pozamuzyczne zwycięstwo.
Nagrany przez Summer utwór „I Feel Love” był pierwszym wielkim przebojem jaki został zaaranżowany wyłącznie na instrumenty elektroniczne. Pochodził on ze świetnego albumu koncepcyjnego „I Remember Yesterday” z roku 1977. Zaraz potem ukazał się kolejny, tym razem dwupłytowy album „Once Upon a Time”. Jego bohaterką była baśniowa bohaterka Cinderella, która w jednej chwili z biednego, zahukanego stworzonka staje się osobą nieprawdopodobnie bogatą. Aluzje do samej wykonawczyni są w niej wyjątkowo czytelne. Od strony muzycznej stanowił on ciekawe połączenie orkiestrowego disco i popowych ballad, niektórzy krytycy nazywali ten album, zapewne nieco na wyrost, operą disco. W 1978 powstał film „Dzięki Bogu już piątek”, w którym piosenkarka nie tylko śpiewała wyróżniony nagrodą Grammy utwór „Last Dance”, ale także wystąpiła w udanej roli aktorskiej, jako zdeterminowana młoda piosenkarka marząca o śpiewaniu w klubie disco. Wśród wielu ogromnych sukcesów tamtego okresu warto wspomnieć o wspólnym pojawieniu się Donny Summer z Barbrą Streisand w piosence „No More Tears (Enough Is Enough)”. W 1979 roku na półkach sklepów muzycznych pojawił się kolejny, świetnie przyjęty album koncepcyjny, „Bad Girls”, którego motywem przewodnim była prostytucja biednych dziewcząt. Nagranie tytułowe, również „Dim All the Lights” czy „Hot Stuff”, za wykonanie której otrzymała swoją drugą nagrodę Grammy, królowały na światowych listach przebojów. Fenomenalny sukces przypieczętowała długa i fantastycznie przyjęta trasa koncertowa „Bad Girls Tour”. Wielkim hitem stał się też singiel „MacArthur Park”, a pierwsza płyta koncertowa Donny, zawierająca także utwór „Live and More” był pierwszym albumem No. 1 Summer na liście Hot 200 Billboardu.
Z początkiem lat 80. duet kompozytorsko-autorsko-producencki Morodera i Bellotte już nie miał nic nowego do powiedzenia, a odgrzewanie ciągle tych samych pomysłów stało się dla artystki zbyt nużące. Rozstanie obu stron wiązało się też ze zmianą wytwórni płytowej. Dotychczasowa, Casablanca Records, ciągle chciała sprzedawać Donnę milionom wielbicieli jako kobietę niezaspokojoną erotycznie, poszukującą wciąż nowych doznań w relacjach męsko-damskich, nadmiernie pijącą i wręcz kochającą skandale. Specjalistom od PR wydawało się, że w ten sposób zwielokrotnią sprzedaż płyt, a poza tym telewizja będzie gotowa zapłacić bajońskie sumy za reklamy z jej udziałem. Tak kreowany obraz nie miał z nią nic wspólnego, a kaprysy szefów firmy, ich nachalne wtrącanie się w sprawy prywatne, przypłaciła kilkumiesięczną, silną depresją. Postanowiła znów wziąć sprawy w swoje ręce, odciąć się od przeszłości i definitywnie zmienić styl wykonywanej muzyki. Niejako przy okazji odmieniła swe życie wychodząc za mąż za wokalistę, jak też późniejszego autora tekstów swych piosenek, Bruce’a Sedano. Nowa wytwórnia płytowa nazywała się Geffen Records. Jako producenci kolejnych albumów pojawili się artyści z zupełnie innej parafii, Quincy Jones, Michael Omartian i znakomita spółka tworząca taśmowo szlagiery, Stock-Aitken-Waterman, którzy podsunęli kompletnie różny od dotychczasowego repertuar, kompozycje Vangelisa, Stevie Wondera, Michaela Jacksona, Bruce’a Springsteena… Nowy wizerunek spotkał się z pełną akceptacją słuchaczy, sukcesy takich nagrań, jak „Love Is In Control”, „Protection” czy „She Works Hard For the Money” świadczą o tym najdobitniej. Nadal śpiewała piosenki pisane dla niej przez innych, uzupełniając je coverami, przy czym disco zamieniła na New Wave z dużą domieszką rocka. Śpiewała również reggae („Unconditional Love”) i rhythm&bluesa („Love Has A Mind of Its Own”). Później udanie eksperymentowała nagrywając albumy w stylach tak niezwykłych, jak new jack swing, popularny na scenie klubowej Nowego Jorku, będący mieszanką hip-hopu, funky, house, swingu, R&B i soulu. Taki był jej album „Mistaken Identity” z 1991 roku. Jej własne piosenki najczęściej miały charakter religijny, bowiem Donna stała się na powrót osobą głęboko wierzącą. Znów śpiewała w kościołach, brała udział w koncertach charytatywnych i przeznaczała spore sumy na leczenie dzieci. W 1994 roku nagrała piękny, bożonarodzeniowy krążek „Christmas Spirit”, na którym pomieściła swoje własne pastorałki inkrustowane klasykami gatunku z „White Christmas” na czele. Oszczędna aranżacja, która wydobyła na plan pierwszy całe bogactwo jej głosu i delikatna interpretacja złożyły się na głęboko wzruszający album.
Oczywiście nie wszystkie jej płyty można zaliczyć do udanych, jak choćby „Cats without Claws”, mimo obecności dawnego przeboju „There Goes My Baby” i nie zawsze tłumy za nią szalały. Mimo ogromnej pracowitości miewała całe sezony zwyczajnie kiepskie, zdarzały się niezamierzone gafy. Kiedyś w latach 80. palnęła w wywiadzie, że AIDS jest bożą karą za homoseksualizm. Poleciały wtedy na nią gromy, na adres wytwórni fani odesłali kilkaset tysięcy jej płyt, zatem czym prędzej Donna sprostowała, że wcale tak nie powiedziała a dziennikarz przeinaczył sens rozmowy, ale anatema trwała kilka miesięcy.
Od 1985 roku odkryła w sobie nową pasję, malowanie. Początkowo miało ono być tylko lekarstwem na stres, jednak dość szybko wciągnęło ją na dobre. W połowie lat 90. wraz z mężem i córkami (z nowego związku urodziły się dwie dziewczynki) wyjechali do Nashville, „by w wiejskich warunkach odpocząć i trochę malować”. Długo tam nie wytrwali, rok później dała się namówić na granie w sitkomie „Family Matters”. Poza tym za bardzo ciągnęło ją na estradę, zresztą nie tylko w USA, także w Europie, gdzie miała miliony wielbicieli. W latach 90. i późniejszych występowała jednak zdecydowanie rzadziej, mówiło się, że straciła swój dawny impet i siłę przebicia, choć trzeba przyznać, że coraz częściej otrzymywała nagrody, zapraszano ją także na prestiżowe koncerty. Gdy prezydentowi Obamie wręczano nagrodę Nobla, to właśnie Summer śpiewała na jego cześć z Królewską Norweską Orkiestrą Symfoniczną. W 2004 roku wraz z grupą Bee Gees z honorami została przyjęta do Dance Music Hall of Fame. Pięciokrotnie wręczano jej nagrodę Grammy.
20 maja 2008 roku po raz pierwszy od siedemnastu lat wydała album studyjny z nowym materiałem, „Crayons”. Pracowała nad nim dwa lata. „Chciałam, by był wielobarwny i wielokierunkowy, smakował całym światem”, powiedziała tuż przed jego premierą. Taki jest. Jakby przeczuwała, że to już ostatnia jej artystyczna wizytówka, pracowała z wieloma autorami i producentami, z których każdy dołożył własną cegiełkę. Ona sama jest współautorką wszystkich dwunastu utworów utrzymanych w różnej stylistyce muzycznej i tekstowej, słychać tu R&B, dance-pop, hip-hop, pop, nawet bossa-novę. Krążek przyjęto bardzo dobrze, cenili go ogromnie ludzie z branży, jej konkurenci.
Nikt nie wie dokładnie kiedy dowiedziała się że jest chora, trzymała ten fakt długo w absolutnej tajemnicy. Liczyła na cud. Niestety, po pierwotnym raku płuc pojawiły się przerzuty, od wiosny było wiadomo, że jej odejście jest kwestią kilku tygodni. Wiedziała o tym. Modliła się, słuchała swoich płyt. Zmarła nad ranem 17 maja w swoim domu na Florydzie, w obecności męża i córek. „Straciliśmy kobietę wielu cnót, z którą największą była wiara”, napisali najbliżsi w komunikacie o jej odejściu. Świat lekko poszarzał.
Znalazła nabywców na kilkadziesiąt milionów płyt, dorobiła się trzech krążków multiplatynowych, jedenastu złotych, dwunastu złotych singli, sześciokrotnie otrzymywała American Music Awards, była gościem specjalnym na dworach panujących, gościła w rezydencjach prezydentów i premierów. Wielu największych artystów pośpieszyło z oświadczeniami o przemożnym wpływie jaki wywarła na ich twórczość. To miłe i budujące, tylko jakie z tego pocieszenie, jeśli odeszła w pełni możliwości twórczych, mając zaledwie 63 lata…
Tekst: Andrzej Lajborek
Oficjalna strona internetowa: donnasummer.com
zdjęcie: Donna Summer na The Nobel Peace Price Concert w 2009 roku; fot. Harry Wad (CC BY-SA 3.0)