Siostrom Martie Maguire i Emily Robison, tworzącym wraz z ich przyjaciółką, Natalie Maines super grupę, Dixie Chicks, nigdy jeszcze sukces nie był tak potrzebny, jak teraz. Ich niefortunne oskarżenie prezydenta Busha, związane z wojną w Iraku, sprowadziło na zespół ostracyzm znacznej części środowiska muzycznego i bojkot ze strony rozgłośni radiowych. Mimo zmiany nastawienia opinii publicznej, dziewczyny miały tej nagonki serdecznie dosyć, dlatego chciały udowodnić, że ciągle wiele znaczą w muzyce. Dotychczasowy bilans ich poczynań w show-biznesie wygląda imponująco: osiem nagród Grammy i blisko trzydzieści milionów sprzedanych płyt stanowią osiągnięcia trudne do pobicia przez jakikolwiek inny zespół. Do tego albumu przygotowały się wyjątkowo solidnie. Wszystkie piosenki napisały we trójkę, ale zawsze z kimś dopraszanym spoza swego grona. W rezultacie powstały utwory, w których słychać wiele teksaskiego country i rocka, dość piorunującej mieszanki, zwłaszcza w wykonaniu takiej trójki dziewczyn, które na brak temperamentu nigdy nie narzekały. Jeśli jednak ktoś oczekuje typowej rockowej „łupanki”, niech szuka dalej, na tej płycie każdy dźwięk poddano ogromnej dyscyplinie. Niektóre piosenki brzmią nawet na początku dość nieśmiało, dopiero w dalszej części nabierając właściwej siły. Utwory są bardzo ciekawie aranżowane, jak mawiają muzycy, gęste, wypełnione dźwiękiem na tyle, na ile się dało. Wolałbym nie wgłębiać się zbyt szczegółowo w teksty piosenek, łatwo w nich odnaleźć aluzje do sytuacji zespołu, choć dla Amerykanów znaczą one zapewne więcej, niż wynikałoby to z prostego tłumaczenia. Są tu również historie zwykłych ludzi, które każdy może odnieść do własnych doświadczeń. Wokalnie oczywiście najważniejsza jest Natalie Maines, tym niemniej, gdy śpiewają wszystkie trzy, zdumiewa ich wyjątkowo zgodna barwa i wspaniała harmonia głosów. Natalie, Martie i Emily grają na kilku instrumentach, ale towarzyszy im jak zawsze cała plejada wyśmienitych muzyków sesyjnych. Trudno wymienić wszystkich, album powstawał w ogromnym kolektywie, ale jak nie wspomnieć gitarzystów, Johna Mayera i Dana Wilsona, czy klawiszowca, Benmonta Tencha. Nad wszystkim czuwał wybitny producent, Rick Rubin, ten sam, który namówił Johnny’ego Casha do nagrania jego ostatnich płyt pod wspólnym hasłem „American”, współtworzył krążki Red Hot Chilli Peppers i Neila Diamonda. Ma on opinię doskonałego fachowca, ale i „żelaznej ręki”, człowieka, który nie przepuści najmniejszej niedoróbki. Tu też wykonał znakomitą robotę. Prawie natychmiast po rozpoczęciu sprzedaży album zawędrował na pierwsze miejsce Top 200 Billboardu w kategorii ogólnej i już w pierwszym tygodniu znalazł ponad pół miliona nabywców. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa zespołu: www.dixiechicks.com
Recenzja ukazała się w numerze 7/2006 miesięcznika Muzyk.