Początek roku akademickiego zazwyczaj sprawia, że myślę, co by tu nowego wprowadzić w mojej działalności pedagogicznej. Tym razem myśli poleciały w stronę popu. Może wszyscy wiedzą, ale przypomnę. Mamy w Polsce kilkanaście tzw. jazzowych kierunków na akademiach muzycznych i uniwersytetach. Wszystkie, obok jazzu, mają w nazwie muzykę rozrywkową lub estradową. Generalnie kształcenie sprofilowane jest jednak na jazz, zwłaszcza jeśli chodzi o instrumentalistów. Wokaliści mogą czasem zboczyć z jedynie słusznej jazzowej drogi. I teoretycznie bardzo dobrze, że tak jest. Jazz to parnas wszystkiego co wywodzi się z bluesa, negro spirituals, gospel, folku, country, rock & rolla, rocka itd. Jak się pojmie, choćby mgliście, o co chodzi w jazzie, jak się dotknie jazzowej improwizacji, jak się złapie świadomość harmoniczną, formalną i rytmikę, to w tych wszystkich gatunkach będzie zdecydowanie łatwiej. Z tego powodu właśnie muzyka jazzowa tak prężnie się rozwija jako dyscyplina akademicka. I dotąd niby wszystko się zgadza. Niby, bo co z popem? Szeroko pojmowanym? Choć jest w nazwach kierunków, uwagi mu się zbyt wiele nie poświęca. Mało tego, jazzmani trochę się wywyższają i traktują te wszystkie pozostałe nurty nieco z góry… Jak parnas to parnas… Wiem, bo sam kiedyś taki byłem. Często gdy trzeba zagrać zwyczajną piosenkę, to się krzywią i „nie żre”, no bo niby jak ma „żreć” jak się krzywią… Dotyczy to zwłaszcza sekcji rytmicznej. Czyli coś jest nie tak, zostało przegapione, zaniedbane albo najzwyczajniej w świecie niedouczone.
Tego trzeba się uczyć i ćwiczyć. Talent, predyspozycje i „olśnienia” nie zastąpią godzin spędzonych przy instrumencie. Poza całą nadbudową, konieczny jest najzwyklejszy warsztat i technika. Bez tego ani rusz.
Celowo nie poruszam tu wątku tzw. muzyków awangardowych, którzy „wytyczają” nowe kierunki właśnie dlatego, że nie chce im się ćwiczyć i owego warsztatu oraz techniki zdobyć. No to kontestują „starocie”, „po co grać standardy, to już było”. Oczywiście nie wszyscy. Ale zostawmy to.
„Rozchodzi mi się o to”, żeby do tych innych, „gorszych” gatunków podchodzić z szacunkiem i pokorą. Tak jak do całej muzyki. Na uczelniach i poza nimi.
W popie konieczna jest inna dyscyplina niż w jazzie. Nie myślę tu tylko o harmonii. Rytmicznie też trzeba grać inaczej – prościej i oszczędniej. Wszystko powinno być konkretne i przemyślane. Ale drive i cios (jak zwał tak zwał) być musi – vide „Pamela” Toto – archetyp gatunku. Gdy się tego słucha to gęba się śmieje, niezmiennie od lat.
Historia zna wiele przypadków współpracy jazzmanów z niejazzowymi gwiazdami… Żeby daleko nie szukać, Steve Gadd grał z Paulem Simonem i Jamesem Taylorem, chociażby on. Kompletnie nowa wartość powstała, gdy Joni Mitchell zaprosiła do współpracy Jaco Pastoriusa, Mike’a Breckera, Pata Metheny, Lyle Maysa i Dona Aliasa. Ale to był band – dream team. Płyta „Shadows and Light” to istna masakra. Wszechogarniająca narracja Jaco, liryka jeszcze wtedy młodego Pata i czad Breckera… Bajka… Jak rusza „In France They Kiss On Main Street” czy „Amelia” to ciarki chodzą. O „The Dry Cleaner from Des Moines” nie wspomnę, ale co tam, cała płyta jest genialna.
Jeszcze a propos tej dyscypliny. Dawniej, gdy było stosunkowo dużo big bandów, to precyzja rytmiczna, słuchanie się nawzajem itp. miały się jeszcze jako tako. Teraz, gdy praktycznie największe składy to kwartety, może od wielkiego dzwonu coś więcej, nacisk kładzie się na solówki, ekspresję. A to powinno iść razem, tyralierą…
Granie wszystkich gatunków muzycznych poparte jazzową erudycją zadziała inspirująco, tylko – „z szacunkiem bo się może skończyć źle”.
Chciałbym z tego miejsca (o miejscu za chwilę) wystosować takie posłanie, pomysł na ten rok akademicki, belferstwo wyłazi. Na razie na rok, jak się przyjmie, to może uda się utrzymać dłużej. Apeluję, by oprócz jazzu zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół. Nie hermetyzować się, być otwartym, idąc nieco dalej – tolerancyjnym. O to, to. Przyda się tu i tam… A rok akademicki do tego nic nie ma, tak się zgadało.
PS
Wspominałem kiedyś, że gdy piszę do Państwa, to słucham tria Jarretta i Billa Evansa. Teraz zastosowałem inną mnemotechnikę. Pisałem, siedząc na rynku w Krakowie! Sukiennice, kościół Mariacki, taka widokówka… Gdy gram tu koncerty, to zawsze jest gonitwa, na nic nie ma czasu. To teraz przyjechałem bez grania. Napisać felieton, pójść na wystawę Wyspiańskiego i zobaczyć nową kurtynę w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Namalował ją według szkicu Stanisława Wyspiańskiego mój przyjaciel – artysta krakowski Tadeusz Bystrzak. Kurtyna jest wspaniała! Polecam, robi wrażenie!
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 11/2018 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.