Dla jazzu John Patitucci jest postacią wielkiego kalibru. W środowisku muzyków uchodzi on za personę wyjątkową – ceni się go za wirtuozerię w grze zarówno na gitarze basowej oraz na kontrabasie, jak i za niezwykły talent kompozytorski. Jako człowiek – szczerze oddany swojej rodzinie, imponuje skromnością i życzliwością. Swoim talentem chętnie dzieli się z innymi wielokrotnie sprawdzając się w roli pedagoga. Ostatnio ukazał się jego kolejny album solowy „Communion”, ukazujący nowe oblicze jego muzyki. W swojej karierze był zapraszany do współpracy z największymi indywidualnościami jazzu. Koncert, jaki miał miejsce podczas tegorocznej edycji Warsaw Summer Jazz Days w Warszawie, na którym wystąpił z grupą Wayne’a Shortera, z pewnością będzie pretendował do miana tegorocznego muzycznego wydarzenia roku w naszym kraju.
Twój najnowszy album, wydaje się być bardzo różny zarówno pod względem muzycznym jak i duchowym od tego, co zrobiłeś na swojej poprzedniej solowej płycie – „Imprints”. Skąd wziął się pomysł na album „Communion”?
John Patitucci: Pod pewnymi względami nie mogę zgodzić się z tym, że jest to zupełnie inny album niż „Imprints”. Pomysł powstawał przez pewien czas. Jestem chrześcijaninem, czytuję Biblię. Dlatego chciałem na tej płycie zawrzeć ideę połączenia człowieka z Bogiem, choć nie tylko. Chodziło mi również o stworzenie pewnej fuzji, na którą składa się wiele kultur oraz rodzajów muzyki. Poza tym sam pracuję z olbrzymią liczbą ludzi, którzy pochodzą z bardzo różnych stron świata. Tak więc, powstanie tego albumu było wręcz naturalną potrzebą.
Spora część albumu ukazuje twoje inspiracje klasyczne. Jak bardzo twoim zdaniem ta płyta różni się od twojego albumu, w którym wracałeś do swoich muzycznych korzeni – mam na myśli „Heart of the bass”?
John Patitucci: Te płyty są zupełnie różne. Przede wszystkim na tamtym albumie zawarłem sporo cudzej muzyki, której sam musiałem się nauczyć. Tym razem postanowiłem postawić na własne kompozycje. Ta muzyka przemawia przeze mnie. Dużo czasu zajęła mi praca nad samą muzyką oraz orkiestracją, jednak właśnie tym lubię się zajmować, więc dobrze się przy tym bawiłem. Wspaniale wspominam także pracę nad „Heart of the bass”, wolę jednak pracować nad własną muzyką.
Gdy muzyk jazzowy potrafi połączyć swoje inspiracje jazzowe oraz klasyczne, zwykle efekt jest rzeczywiście wyjątkowy i niezwykle wyrafinowany. Czy sądzisz, że tego typu unia pomiędzy muzyką jazzową oraz klasyczną odegra jakąś specjalną rolę w historii muzyki?
John Patitucci: Ostatnio często pracuje się nad tego typu pomysłami. Zupełnie niedawno skończyłem pracę nad kolejną płytą, której ideą przewodni ą było właśnie to, o czym mówisz. Nie wiem jeszcze, jaki będzie jej tytuł, ponieważ na razie gotowa jest tylko muzyka. Zawiera różne orkiestracje zaaranżowane na kwartet. Myślę, że w muzyce wciąż będzie chodziło o różnego rodzaju kombinacje. Można powiedzieć, że niektóre z nich są może mniej organiczne od pozostałych. Wayne (Shorter – przyp. red.) brzmi bardzo naturalnie, gdy łączy różne style. Myślę, że wynika to z tego, że był zaangażowany w różnego rodzaju projekty. Jeżeli o mnie chodzi, inspirują mnie oba te gatunki. Warto zacząć zastanawiać się nad projektem typowo klasycznym. Dla mnie ważna jest możliwość angażowania się w obu tych kierunkach. Ciekawą sprawą jest, że czasem pojawia się problem gdy ktoś stara się połączyć tego typu inspiracje nie mając podobnych doświadczeń w obu gatunkach muzycznych. Wtedy efekt zwykle nie jest zbyt dobry.
Wiem, że studiowałeś muzykę klasyczną bardzo intensywnie. Wciąż pracujesz nad techniką gry Arco, aktualnie uczysz się od Johna Schaeffera oraz Toma Martina. Co możesz powiedzieć o swoim przygotowaniu klasycznym?
John Patitucci: Muzyka klasyczna w pewnym sensie otwiera oczy na określone zjawiska. Pozwala dostrzec różne kształty. Kontrabas jest bardzo trudnym instrumentem. Trzeba ciężko pracować, aby uzyskać zadowalający efekt, w grze kilkoma różnymi technikami. To bardzo mozolna praca, która zabiera mnóstwo czasu. Jednak efekt wart jest wysiłku i poświęcenia.
Co możesz powiedzieć o twoich nauczycielach? Kto inspirował cię na początku drogi?
John Patitucci: Mój brat był moim pierwszym nauczycielem. Jest gitarzystą i właśnie jemu wiele zawdzięczam – szczególnie, jeżeli chodzi o początki mojej kariery. Człowiekiem, który wiele mi dał jest Chris Poehler. Bardzo mi pomógł. Zapoznał mnie z wieloma nagraniami, również muzyką Milesa Davisa. Uczył mnie bardzo różnych rzeczy i z pewnością wywarł na mnie duży wpływ.
Sam także jesteś nauczycielem. W jaki sposób uczysz? Czy stosujesz te same metody, które pozwoliły Ci osiągnąć poziom, na jakim grasz?
John Patitucci: W zasadzie wykorzystuję kombinację metod, którymi mnie uczono. Jest wiele podstawowych czynników, które trzeba zgłębić. Mam na myśli kształcenie słuchu, naukę harmonii. Bardzo ważna jest również świadomość gry w czasie. Sam bardzo wiele nauczyłem się z samego grania oraz podczas realizacji nagrań. Ważna jest umiejętność gry w różnych stylach. Zasadniczą sprawą jest również nabranie pewności siebie, tak żebyś mógł się zrelaksować i nie martwić o czas. Trzeba to poczuć głęboko w sobie – nie jest to coś, co można łatwo rozwinąć. Nie uzyskuje się tego również tylko poprzez samą grę. Kluczowe jest tu również słuchanie muzyki. Dobrze jest także zaznajomić się z innymi instrumentami, jak choć-by perkusją. Tego typu rzeczy są bardzo ważne dla rozwoju muzycznego. Tak czy owak, czas jest sprawą naprawdę istotną. Niezależnie od tego, jakiego rodzaju muzykę grasz, jeżeli nie zgadza się to jak grasz – wszystko to, co robisz jest po prostu bezwartościowe.
W dzisiejszych czasach młodzi ludzie mają wiele możliwości zgłębiania swojej wiedzy. Z uwagi na olbrzymią dostępność różnego rodzaju pomocy wielu młodych ludzi decyduje się na samodzielną naukę. Obecnie wielu doskonałych muzyków przyznaje, że są samoukami. Czy sądzisz, że w dzisiejszych czasach szkoły odgrywają równie ważną rolę jak kilkanaście lat temu?
John Patitucci: Moim zdaniem wciąż niezwykle ważnym elementem jest interakcja pomiędzy nauczycielem oraz uczniem. Są pewne rzeczy, których nie sposób nauczyć się pracując samotnie. Czasem trudno jest dotrzeć do sedna pewnych spraw i wtedy potrzebny jest ktoś, kto ci w tym pomoże – osoba, która nakieruje cię na odpowiednią drogę. Naprawdę nie można tego przeczytać w żadnej książce. Czasem potrzebny jest ktoś, kto spojrzy na ciebie z boku i powie ci, jakie elementy twojej gry można lepiej rozwinąć.
Co wobec tego sądzisz o muzykach, którzy decydują się na samodzielną edukację?
John Patitucci: Oczywiście nie neguję tej postawy. Prawda jest taka, że ja sam wiele studiowałem ucząc się w ten sposób. Jednak tego typu naukę można rozpocząć dopiero od pewnego poziomu, poniżej którego potrzebny jest ktoś, kto pomoże ci zrozumieć, o co chodzi w muzyce. W karierze każdego muzyka powinna pojawić się osoba, która pokaże ci co można zrobić z instrumentem.
Zauważyłem, że podczas wielu warsztatów kładziesz spory nacisk na łatwość w poruszaniu się po całej podstrunnicy. Dlaczego zwracasz na to tak dużą uwagę? Czy możesz podać jakieś metody pracy nad tą ideą?
John Patitucci: Powód jest bardzo prosty. Uważam, że należy zaznajomić się z całym instrumentem. Zresztą, do czego służy cała podstrunnica, jeśli nie do grania? Gdyby chodziło o granie tylko w jednym rejestrze pozostałą część instrumentu można by było po prostu odciąć (śmiech). Nie znaczy to wcale, że powinno się zawsze grać w ten sposób. Trzeba wiedzieć, kiedy można użyć danych dźwięków. Wymaga to sporej dojrzałości – decyzja, czy ten sposób gry odpowiada muzyce. To, że bardzo często zwracam na ten fakt uwagę, związane jest z tym, że później z biegiem czasu ten proces ewoluuje i jeżeli nie zadba się o to, żeby świadomie muzyk był w stanie używać całej podstrunnicy, pewnego dnia może obudzić się ze świadomością, że potrafi grać tylko w jednym rejestrze. Problem polega na tym, że tego typu przyzwyczajenia zmienia się trudno, gdy muzyk przywyka do nich z wiekiem. Uważam, że wielu pedagog ów klasycznych popełnia poważny błąd metodyczny mówiąc studentom, że nie powinni wcześnie ćwiczyć w górnych rejestrach, ponieważ jest to trudne. Po pewnym czasie, dochodzi do sytuacji, że studenci zaczynają bać się tych rejestrów i bynajmniej nie chodzi tu o problemy techniczne, a raczej o psychologię. Dzieje się tak, ponieważ zbyt wiele razy słyszeli, że gra w tych rejestrach jest trudna. Moim zdaniem prawda jest taka, że gra w każdym rejestrze jest trudna i dla siebie samej specyficzna. Co więcej moim zdaniem gra w dolnym rejestrze bywa trudniejsza niż w górnym ponieważ wymaga dużo więcej wysiłku. Na tym właśnie polega idea swobodnej gry na całej długości podstrunnicy. Chodzi o to, aby nie stwarzać sytuacji, że w jednym rejestrze komuś gra się lepiej niż w innym. Zależy mi na tym, aby uświadomić to wszystkim.
Jakie sposoby pracy nad tą ideą preferujesz?
John Patitucci: To, co staram się robić wiąże się z próbą zaznajomienia się z brzmieniem nut oraz ich świadomością. Dla przykładu wybieram dowolną nutę skali i uczę się jej. Studiuję tę nutę grając całą skalę, zaczynając od najniższego dźwięku tej skali, a na najwyższym kończąc. Powiedzmy, że gramy gamę des-moll melodyczną, jej najniższym dźwiękiem, jaki możesz zagrać na basie czterostrunowym jest pusta struna E. W tym kontekście należy grać tę skalę od tego dźwięku, aż do końca podstrunnicy. Wtedy równocześnie zaznajamiasz się z brzmieniem danej skali i możliwością ogrania jej w różnych miejscach instrumentu. Więc nie chodzi tu tylko o metody opalcowań, ale również o świadomość dźwięków. W ten sposób uzyskuje się prawdziwą swobodę w grze na instrumencie. ćwicząc w ten sposób, będziesz w stanie grać melodie gdziekolwiek będziesz miał na to ochotę, bardzo swobodnie zmieniając rejestry. Twoje partie będą brzmiały szeroko i uwolnisz się od gry w określonych pozycjach, czy też od ogrywania pewnych zagrywek.
Kiedyś Steve Swallow powiedział mi, że dla każdego basisty partie basu Jana Sebastiana Bacha powinny być źródłem inspiracji. W jakim stopniu muzyka Bacha wpłynęła na twoje partie basu?
John Patitucci: Bach to jeden z moich bohaterów. Gdy słuchasz jego muzyki wszystko brzmi idealnie. Mam na myśli to, że jego muzyka jest tak cudownie zgrana – każda jej część. Jego linie są podstawą dla całej muzyki, działają bardzo podobnie do walkingów. Studiując jego muzykę rzeczywiście można sobie uświadomić to, jak należy budować dobry basowy akompaniament. Jego partie współbrzmią z harmonią w sposób idealny.
Chciałbym poruszyć temat gry smyczkiem na kontrabasie. Trzymasz smyczek chwytem francuskim. Dlaczego zdecydowałeś się na ten sposób gry? Jak ważna była gra Arco dla ogólnego rozwoju twojej techniki w grze na kontrabasie?
John Patitucci: Zacząłem grać w ten sposób, ponieważ Chris Poehler, człowiek o którym wspomniałem wcześniej uczył gry właśnie w ten sposób. Sam uczył się gry we włoskiej szkole, w której grano właśnie w stylu francuskim. On włożył francuski smyczek w moje ręce i tak już pozostało. Później spotykałem wielu ludzi grających chwytem niemieckim. Jeżeli chodzi o sposób, w jaki gram – bardzo odpowiada mi to, że mogę łatwo asymilować pomysły skrzypków oraz wiolonczelistów – odnosi się to do francuskiego sposobu trzymania smyczka. Jeżeli chodzi o rozwój techniki – gra smyczkiem to najlepszy nauczyciel intonacji. Gdy czasem grasz palcami, nie słychać wszystkich niuansów tak wyraźnie. Ludzie, którzy będą słuchać nie zwrócą na to uwagi. Jednak, gdy zagrasz nieczysto smyczkiem… Nawet jeśli jesteś choć trochę obok dźwięku – brzmi to okropnie. Myślę, że to najlepsza metoda nauki intonacji – jedna z najbardziej szczerych.
Czy kiedykolwiek próbowałeś grać chwytem niemieckim?
John Patitucci: Tak i wiem, że są muzycy, którzy świetnie sobie z tym radzą. Dla mnie nie jest to jednak tak wygodne jak sposób francuski. Właściwie to nie ma znaczenia, jaki sposób się wybierze – chodzi o to, aby odpowiadał on tobie.
Twoją karierę można podzielić na dwa okresy – pierwszy to ten, gdy pracowałeś w Los Angeles, drugi, gdy zdecydowałeś się wrócić na Wschodnie Wybrzeże. Dlaczego postanowiłeś powrócić do Nowego Jorku?
John Patitucci: Przede wszystkim dlatego, że pochodzę z Nowego Jorku. Z uwagi na to, że tyle lat spędziłem w Kalifornii wielu ludziom wydaje się, że pochodzę z tamtych okolic. Pierwszych dwanaście lat swojego życia spędziłem dorastając w Nowym Jorku. Później mój ojciec znalazł pracę na Zachodnim Wybrzeżu, więc przenieśliśmy się do Kalifornii. Pod względem muzycznym i kulturowym Nowy Jork zawsze był w moim sercu. Głównie jednak, jeżeli chodzi o muzykę. Ten powrót znaczył dla mnie dużo więcej niż powrót do domu.
Czy pamiętasz jak rozpoczęła się twoja współpraca z Wayne’m Shorterem?
John Patitucci: Poznałem go w roku 1986 gdy współpracowałem z Chickiem Coreą. Graliśmy wtedy wspólną trasę. Wtedy go poznałem i zostałem jego wiernym fanem. Później zapraszał mnie do pracy nad swoimi płytami. Z biegiem czasu bardzo się zaprzyjaźniliśmy. To, co teraz gramy stanowi muzykę tego zespołu. Jednak tak naprawdę nie jest to tylko zespół. Sposób, w jaki Wayne, Danilo (Perez – przyp. red.), Brian (Blade – przyp. red.) i ja odnosimy się do siebie jest bardzo bliski. To tak jak rodzina – świetnie czujemy się razem i nie jest to coś, co zdarza się często.
Jakie są twoje plany na resztę tego sezonu?
John Patitucci: Zamierzamy grać koncerty z Wayne’m. Pod koniec wakacji wybieram się gdzieś z moją rodziną. Pracuję także nad nową płytą. Będzie miksowana we wrześniu. Również we wrześniu zaczynam pracę w City College w Harlemie. Nie będę tam jednak zajmował pozycji, jaką miał Ron Carter, nie zamierzam całkowicie poświęcić się temu zajęciu. Myślę, że później wciąż będę pracował z Wayne’m. Będę także miał na względzie moją własną grupę. Piszę także muzykę dla zespołów, z którymi pracuję. Mam bardzo dużo zajęć. Wciąż gram z olbrzymią liczbą ludzi, a gdy poruszasz się w takim środowisku jak Nowy Jork, nie możesz się nudzić – zawsze coś się dzieje.
Rozmawiał Piotr Florczyk
Wywiad ukazał się pierwotnie 20 lat temu – w numerze 10/2002 miesięcznika Muzyk.