Na polskim rynku muzycznym niewiele zespołów może się poszczycić takimi osiągnięciami, jakie przypadły w udziale grupie Woobie Doobie. Założony latem 1992 roku zespół już w początkowym okresie swojej działalności zwrócił na siebie uwagę krytyków oraz fanów prezentując swoją muzykę na wielu prestiżowych festiwalach jazzowych. W Polsce w 1993 roku zagrali na Gdynia Summer Jazz Days oraz w latach 1993 i 1994 podczas festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Jako laureaci Konkursu Młodych Europejskich Zespołów Jazzowych w Leverkusen, za granicą mieli także okazję wystąpić na Getxo Jazz Festival w Hiszpanii oraz na festiwalu Jazz in Marciac we Francji gdzie grali obok artystów tej klasy, co Chick Corea, Wynton Marsalis czy Ray Charles. Jednak zdecydowana większość sympatyków ich muzyki kojarzy grupę ze współpracą z największymi gwiazdami polskiej estrady. Występując z Edytą Górniak oraz Natalią Kukulską dali się poznać jako niezawodni muzycy sesyjni, którzy zawsze sprawdzają się nie tylko w studiach nagraniowych, ale także na koncertach. Do dziś nagrali ponad sto pięćdziesiąt płyt, co na polskim rynku można uznać za nie lada osiągnięcie. W zeszłym roku ukazała się ich druga płyta „Bootla”, na której stylistyka smooth jazzowa komponuje się z rytmami funky, elementami rocka, momentami sięgając nawet do muzyki soul. Przedstawiamy rozmowę z czterema członkami grupy: Wojtkiem Olszakiem, Michałem Grymuzą, Marcinem Nowakowskim oraz Wojtkiem Pilichowskim.
Jak powstało Woobie Doobie? Jak się poznaliście?
Wojtek Olszak: Zaczęło się od tego, że poznałem Michała Dąbrówkę w szkole muzycznej przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. Właśnie w tej szkole najpierw graliśmy ze sobą w big bandzie, po czym z naszym pierwszym basistą Karimem (Martusewiczem przyp. red.) postanowiliśmy założyć swój zespół. Na początku graliśmy w trio, później na saksofonach zaczął grać z nami Fazi (Mariusz Mielczarek przyp. red.). Potem w składzie zaszły tylko dwie zmiany – zamiast Karima na basie zaczął grać Pilich (Wojtek Pilichowski przyp. red.) i na saksofonach Mariusza zastąpił Marcin Nowakowski.
Jako Woobie Doobie graliście na wielu festiwalach jazzowych w Polsce i za granicą. Czy uważacie się za zespół jazzowy?
Michał Grymuza: To zależy od tego, jak zdefiniuje się jazz. Improwizacja nie jest wystarczającym elementem, który pozwalałby nazywać naszą muzykę jazzem. Jeżeli uznamy, że jazz jest specyficznym podejściem do rytmu, a tego uczy się w amerykańskich szkołach, to nasza muzyka w ogóle nie jest jazzowa, jako że nasze podejście do rytmu jest zdecydowanie rockowe.
Na waszej ostatniej płycie gościnnie zaśpiewała Patrycja Gola. Jak zaczęła się wasza współpraca i czy w przyszłości planujecie ponownie z nią nagrywać?
Wojtek Olszak: Patrycja to osoba, z którą się przyjaźnimy dlatego zaśpiewała na tej płycie.
Michał Grymuza: „Współpraca” to zbyt duże słowo. Patrycja po prostu gościnnie zaśpiewała w jednym utworze. Była do zaśpiewania piosenka – ona się zgodziła i tak to już wyszło, ale równie dobrze mógł to zaśpiewać ktokolwiek inny.
Wielu polskich muzyków jazzowych decyduje się na karierę stricte jazzową. Jak doszło do tego, że zaczęliście się udzielać jako muzycy sesyjni?
Michał Grymuza: Byliśmy świetni (śmiech). Przede wszystkich żaden z nas nie jest muzykiem jazzowym – uważamy się za sidemanów. Zaczęliśmy się udzielać jako muzycy sesyjni podobnie jak wszyscy inni muzycy pracujący w ten sposób. Najpierw nagraliśmy coś po raz pierwszy, później po raz drugi, po jakimś czasie ktoś zadzwonił i zapytał, czy nie chcielibyśmy z nim czegoś nagra ć. Działa to właśnie w ten sposób – często rządzi tym przypadek. Tak jak wielu innych muzyków zaczynaliśmy grając po piwnicach, w domach kultury. Po jakimś czasie ktoś o nas usłyszał, mogliśmy się gdzieś zaprezentować i dalej jakoś to się potoczyło. Gdy nagrywasz z kimś, kto jest producentem, być może ta osoba poleci cię innemu producentowi. Pracując z realizatorami zdarza się, że czasem potrzebny jest instrumentalista i gdy ktoś nie może zagra ć, zwyczajnie dana osoba może cię polecić. W momencie, gdy zaczynasz coś robić i gdy robisz to dobrze, ludzie zaczynają się wymienia ć twoim numerem telefonu. Tak to działa i kiedyś – nagle – okazuje się, że nagrałeś powiedzmy sto płyt.
Jako muzycy sesyjni gracie bardzo różną muzykę. Jaki jest wasz stosunek do artystów, którzy poświęcają się tylko jednemu konkretnemu gatunkowi muzycznemu?
Michał Grymuza: Jest mnóstwo doskonałych muzyków, grających to, w czym czują się dobrze i są w tym świetni. Wielu z nich to nasi idole. Każdy z nas, podobnie jak wszyscy inni dobrzy muzycy, w jakimś stopniu także jest czyimś fanem. Mamy swoje ulubione zespoły, ulubionych artystów i wielu z nich to osoby, które tworzą i grają wyłącznie swoją muzykę. Odnosimy się do nich z szacunkiem. Jeżeli ktoś decyduje się działać w ten sposób i jeżeli robi to dobrze – to świetnie.
Z czego żyje polski sideman?
Michał Grymuza: Z tego, co znajdzie w garderobie (śmiech). Statystyki wyglądają, jak powszechnie wiadomo Aktualnie nagrywa się trochę mniej, a jeżeli już się nagrywa, to często za mniejsze pieniądze. Po prostu żyjemy z nagrań – z płyt, z muzyki filmowej, z reklamówek – z tego wszystkiego, z czego żyją wszyscy inni sidemani na całym świecie. Być może różnią się tylko proporcje. Poza tym nasz rynek muzyczny jest inny czasem bardziej podatny na różnego rodzaju wahnięcia czy dołki, tak jak w chwili obecnej. Ale nie sądzę, żeby któregokolwiek z nas bolało to tak, żeby musiał narzekać. Faktycznie, za taką ilość pracy, jaką czasem wykonujemy, należałyby się trochę lepsze pieniądze – często pracujemy od rana do nocy. Być może gdyby sytuacja na rynku była lepsza, moglibyśmy zarobić więcej, ale póki co – nie narzekamy. Dla nas jest ważne, aby zajmować się tym, czym się zajmujemy, ponieważ to lubimy i czasem jest to ważniejsze od pieniędzy, które moglibyśmy zarobić.
Fani skarżą się na to, że wasze płyty są trudno dostępne. Dlaczego w sklepach muzycznych znalazła się tak niewielka ilość płyt?
Michał Grymuza: Nie mamy najmniejszego pojęcia, dlaczego tak się stało. Wytwórnia twierdzi, że zaistniała sytuacja wynikła stąd, że sklepy nie zamawiają tej płyty, gdyż jej nie znają. Więc ludziom, którzy przychodzą na nasze koncerty i pytają o tę płytę mówimy, aby pytali o nią w sklepach. Jeżeli odbiorcy naszej muzyki będą pytali o nią w sklepach, to sprzedawcy zamówią ją w hurtowni, a hurtownie w Universalu.
Wojtek Pilichowski: Sytuacja wygląda tak, że ktokolwiek wyda jakąkolwiek płytę nie inwestując w promocję, nie może jej sprzedać, ponieważ żaden sprzedawca nie chce mieć takiego produktu w magazynie. Bo jak można chcieć zamówić coś, o czym nie ma się pojęcia. Ludzie, którzy mają sklepy i zajmują się dystrybucją często w ogóle nie wiedzą, że powstała taka płyta i że być może warto byłoby się nią zainteresować. Natomiast same firmy fonograficzne nie są zainteresowane promowaniem tego typu muzyki.
Michał Grymuza: Jak wiadomo, sklepy muzyczne często działają w taki sposób, że czasami dostają produkty z odroczonym terminem płatności, czasem dostają coś darmo, ale czasem muszą także za płyty płacić i nie wiedząc o tym, że tego typu zespół istnieje sprzedawcy nie chcą płacić za coś, co być może będzie im potem zajmowało miejsce w magazynie dlatego, że nikt o tej płycie nie słyszał. Także naszym fanom mogę polecić tylko to, aby pytali o te płyty – wtedy znajdą się one w sklepach.
Wojtek Olszak: Poza tym można je także znaleźć na naszej stronie internetowej, tak więc każdy, komu na tej płycie zależy w jakiś sposób może ją zdobyć.
Jaki jest wasz stosunek do małych wytwórni fonograficznych?
Wojtek Pilichowski: To jest kwestia, która od pewnego czasu zaczyna nabierać znaczenia. Szczególnie, od kiedy pojawiła się możliwość współpracy dużych wytwórni z małymi. Szczególnie układy, które pozwalaj ą wydawać płyty małym wytwórniom, których dystrybucję z kolei przejmują duże firmy są sensowne. Szczególnie dla takich zespołów jak Woobie Doobie. Poza tym często lepiej się pracuje z małą wytwórnią, bo chociaż zwykle o wiele mniej osób zajmuje się promocją danej płyty, to osoby, które o robią zwykle koncentrują się na małej liczbie premier, które mają miejsce w ciągu roku – w przeciwieństwie do tego, co ma miejsce w dużych wytwórniach, w których premier w trakcie jednego roku jest kilkadziesiąt.
Michał Grymuza: Moim zdaniem, biorąc pod uwagę to, jakie zespoły osiągnęły największe sukcesy na rynku fonograficznym w Polsce, duże firmy nie działają tak jak powinny funkcjonować. Począwszy od płyty Chojnackiego „Sax and Sex”, poprzez Budkę Suflera „Nic nie boli tak jak życie”, Arkę Noego, Golców – wszystkie największe sukcesy były wydawane przez małe firmy, które z czasem być może związywały się z dużymi koncernami. Ale generalnie rzecz biorąc sukcesy te były dziełem małych firm. Świadczy to tylko o dyletanctwie i amatorstwie panującym w dużych firmach. Okazuje się, że ich znajomość rynku i ich wyczucie zupełnie się nie sprawdza.
Wojtek Pilichowski: W tym biznesie czasem lepiej jest pracować z wąską grupą ludzi, którzy z determinacją dążą do jakiegoś celu. Często jest tak, że efekt który można osiągnąć pracując w ten sposób jest znacznie lepszy od tego, który można uzyskać współpracując z dużą firmą.
Michał Grymuza: Poza tym duże firmy fonograficzne często ponoszą straty, ponoszą różne koszta, kupują służbowe samochody Co chwilę widzę, jak ktoś jeździ obok mnie nową Toyotą z napisem Pomaton EMI lub Sony. To są rzeczy, które takie firmy spowalniają, bo zamiast inwestować w to, w co powinny, wkładają pieniądze w cały ten niepotrzebny aparat. Ich miesięczne wydatki na kawę to kwoty, za które można by było wydać trzy single.
Wojtek Olszak: Dochodzi do tego jeszcze fakt, że duże firmy płytowe u nas są po to, aby sprzedawać tu zachodni katalog, a muzyką polską zajmują się jakby przy okazji. Natomiast małe firmy promują głównie polskich artystów.
Wojtek Pilichowski: Zastanawia mnie czasem upór, z jakim tkwią w błędzie wszystkie duże wytwórnie fonograficzne, które rekrutują ludzi, którzy w przeważającej mierze nie znają rynku i z którymi w żaden sposób nie da się o czymkolwiek rozmawiać. Czasem przechodzą obok nich niezwykle dochodowe pomysły i to ich w ogóle nie interesuje. Nie rozumiem jak z takim uporem można tracić tak wielkie pieniądze, ale widocznie ich na to stać.
Michał Grymuza: Duże firmy fonograficzne działają trochę jak autoryzowane serwisy samochodowe. Ludzie, którzy tam pracują nie są zainteresowani tym, co robią – być może system nagradzania nie jest właściwy. Ktoś, kto w takiej firmie ciężko pracuje nie zarobi ani o pół złotówki więcej od kogoś, kto nie robi nic. Czyli jeśli dana osoba zajmuje się w takiej firmie powiedzmy promocją i nie zrobi jej w odpowiedni sposób tak, że w rezultacie pewna płyta na przykład nie trafi na czas do rozgłośni radiowych, w żaden sposób za to nie odpowiada. Z drugiej strony gdyby ta sama osoba się wykazała i zrobiła to, co do niej należy tak jak powinna to zrobić, to także nie dostanie za to premii, czy czegokolwiek. Duże firmy przez swój ogrom i przez swoją wielkość są po prostu bezwładne.
Co możecie powiedzieć o waszej edukacji muzycznej?
Michał Grymuza: Średnio w zespole mamy średnie wykształcenie muzyczne (śmiech). Wojtek, Marcin i Michał skończyli szkoły średnie, ja mam studia wyższe, a Pilich nie ma żadnego. Czyli generalnie mamy wykształcenie średnie. Wykształcenie muzyczne jest rzeczą bardzo przydatną i nie sposób nie docenić tego, co daje ci szkoła, natomiast równie dobrze można się obejść bez tego. Czyli fakt nie ukończenia szkoły nie jest żadną groźbą dla młodego muzyka. Oczywiście w szkole pewnych rzeczy mogą cię nauczyć łatwiej lub szybciej, ale są też pewne czynniki, poprzez które szkoła może ci zaszkodzić. Są dobre i złe szkoły, jak i dobrzy i źli nauczyciele – nie można uogólnić tego, czy ma to jakieś znaczenie dla kariery. Sam uważam, że szkoła dała mi dużo – poznałem historię muzyki, nawiązały się tam pewne znajomości. Dużo dało mi to w kwestii czytania nut – czasem zdarza mi się grywać z nut i wtedy to się przydaje. Ale powiedziałbym, że w osiemdziesięciu procentach mojej pracy nie jest mi to potrzebne. Bardziej niezbędne wydaje mi się osłuchanie z muzyką rock and rollową i znajomość różnych trendów światowych.
Zdarza wam się występować w roli jurorów podczas różnego rodzaju przeglądów oraz festiwali. Jak oceniacie polski rynek zespołów amatorskich?
Wojtek Pilichowski: Sytuacja jest dość zróżnicowana. Sam kilkakrotnie byłem członkiem komisji weryfikującej nagrania na festiwal w Węgorzewie i z przykrością muszę stwierdzić, że najbardziej żenujące demówki napływały do nas z Warszawy. Mówiąc o swojej działce mogę stwierdzić, że jest kilku młodych basistów, którzy nie zaistnieli jeszcze na rynku, a którzy grają znakomicie. Są miasta, w których muzyka rozwija się lepiej, jak choćby Wrocław, Warszawa czy Gdańsk. Jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że obecnie zespoły często zawiązują się w celu robienia kariery, a nie z powodu radości muzykowania. Od razu myślą o tym, żeby założyć zespół, nagrać demo, wydać płytę tak, żeby w przyszłym roku spotkać się na wczasach na Majorce. Na pewno wielu ludzi grałoby lepiej nie myśląc o tych sprawach.
Michał Grymuza: Czasem spotykamy się z zespołami grającymi przed gwiazdami, z którymi my koncertujemy i często zdarza się, że są to zespoły, które mają coś do powiedzenia. Z drugiej strony jest wiele młodych zespołów grających muzykę rockową, a jako że obecnie na tego typu muzykę nie ma specjalnej koniunktury nie czeka ich świetlana przyszłość.
Czy to, że jesteście znanymi sidemanami daje wam przewagę w rozmowach z firmami fonograficznymi?
Wojtek Pilichowski: W pewnym sensie daje nam to przewagę. To, że znamy odpowiednie osoby odgrywa tu pewną rolę. Dużo trudniej jest promować tego typu muzykę artystom, których nikt nie zna. Może nie tak ważne jest to, że się jest sidemanem, ale raczej liczy się to, że wiemy, do których drzwi mamy z tym materiałem zapukać – to, że znamy odpowiednich ludzi.
Jaka jest więc wasza rada dla młodych zespołów, którym zależy na promocji własnej muzyki?
Michał Grymuza: Moim zdaniem podstawową sprawą jest konsekwencja. Jeżeli zespół robi coś fajnego i wierzy w siebie, to efekt może dać tylko upór i konsekwencja oraz nie zrażanie się niepowodzeniami. Kariera takich zespołów jak Ich troje czy Budka Suflera to po prostu sukces konsekwencji. Choć nie są to zespoły, które liczyłyby na komercyjny sukces – przynajmniej z tą myślą nie były zawiązywane. Nikt z nich pisząc materiał na nową płytę nie myśli o tym, co grać, aby się to dobrze sprzedało. Nikt z nich nie zastanawia się nad tym, czy w danej chwili jest modny drum’n’bass, czy może ambient. Są to zespoły, które grają taką muzykę, jaka im się podoba, wierzą w to, co robią i są bardzo uparte.
Wojtek Pilichowski: To ciekawy temat. Moim zdaniem zbyt często rozmawia się z młodymi zespołami o promocji. Pyta się ich o to jak powinni się promować lub czy rynek jest przygotowany na muzykę, którą grają. Zadaje im się bardzo poważne pytania, na które młodzi muzycy zwykle nie znają odpowiedzi, przez co często wielu z nich przestaje myśleć o muzyce, koncentrując się na tym, co w danym momencie jest komercyjne. Podczas gdy tego typu myślenie nie przynosi efektu. U nas karierę robi się grając w klubach, często za darmo, dojeżdżając na próby autobusem. Bardzo ważne jest także docenienie tego, co się ma i ugruntowanie swojej świadomości muzycznej.
Michał Grymuza: Jedno z pierwszych pytań, jakie pada w rozmowach z firmą fonograficzną brzmi następująco: Do kogo chcecie kierować waszą muzykę? Jaki jest wasz target? Przychodzi do firmy kilku młodych ludzi, którzy grają w jakimś klubie na osiedlu i zadaje im się takie pytania. To firmy fonograficzne powinny o tym myśleć. Oni powinni się zastanawiać jak daną muzykę można promować. Więc, gdy przychodzi do firmy taki zespół i nikt z nich nie wie jak powinni na to pytanie odpowiedzieć, często na tym pytaniu kończy się rozmowa. Pada stwierdzenie: Nawet nie wiecie, dla kogo chcecie grać.
Wojtek Olszak: Z moich obserwacji wynika, że jeżeli pojawia się jakiś fajny zespół lub dobry muzyk, to bywa i tak, że specjalnie nie musi się promować. Ludzie w okolicy dowiadują się o nim i proponuje mu się współpracę lub interesuje się takim zespołem manager albo firma fonograficzna. Czasem działa to w ten sposób.
Michał Grymuza: Moim zdaniem w ogóle na rynku muzyków jest taka sytuacja, że gdy pojawia się basista, któremu nie przeszkadza metronom lub gitarzysta, który wie, co to a-moll i na dodatek umie coś odczytać z nut albo klawiszowiec, który potrafi zagrać coś na fortepianie i na keyboardzie to natychmiast taki muzyk dostaje pracę. Rzeczywiście ten rynek jest bardzo mały i jest tylko kilka grup, które jeżdżą z artystami, ale myślę, że każdy z nas ma problem z daniem zastępcy na swoje miejsce. W momencie, gdy nam się nakładają terminy – dla nas jest to problem. Niech to będą słowa otuchy dla młodych muzyków. Jeżeli ktoś naprawdę umie grać, nie ma kłopotów z metronomem, jest wszechstronny to praca na niego czeka. Ja, gdy mam dać zastępstwo na swoje miejsce, to mam kłopot ze znalezieniem gitarzysty. Jacek Królik gra w Brathankach, Marek Napiórkowski z Anną Marią Jopek, ktoś inny też nie może i wtedy mam kłopot. Nie ma kogoś, kto zagra na gitarze klasycznej, akustycznej, elektrycznej, pseudo latino lub rockową solówkę – kogoś, kto szybko nauczy się repertuaru, nie zapomni o próbie, przyjdzie trzeźwy na koncert. Wcale nie ma zbyt wielu takich muzyków. Dochodzi do tego jeszcze kultura osobista. O tym można już było przeczytać w waszym czasopiśmie w wywiadzie z Nathanem Eastem. Na pytanie – Co zrobić, aby stać się często angażowanym muzykiem? Padła odpowiedź:, że trzeba dobrze grać i być sympatycznym człowiekiem. Uderzyło mnie to, ponieważ rzeczywiście tak jest. W tej branży trzeba znosić kaprysy ludzi, z którymi się pracuje. Trzeba być odpornym na stresy, które się wiążą z pracą w studiu i na koncertach i po prostu trzeba być człowiekiem lubianym. Praca muzyka, polega na spędzaniu czasu z artystą, który ci tą pracę daje. Jeżeli artyści cię polubią, nie będziesz miewał humorów i będziesz w porządku to zadzwonią do ciebie po raz drugi.
Wojtek Pilichowski: Jest wielu muzyków grających znakomicie, z którymi nie da się pracować. Mają często w sobie coś takiego, co cię od nich odpycha.
Michał Grymuza: Poza tym, czasem trzeba umieć odpuścić w pewnych kwestiach. Zdarza się, że słyszysz takie uwagi odnośnie swojego grania, lub takie propozycje w studiu, że najchętniej powiedziałbyś szczerze, co o kimś myślisz lub, co myślisz o tego typu uwagach. Tyle, że często właśnie mówi to osoba, która daje ci pracę. Wtedy po prostu trzeba się uśmiechnąć i powiedzieć: Jasne zaraz właśnie tak zagram. Trzeba umieć dobrze żyć ze swoim pracodawcą, co często nie jest wcale łatwe.
Podobno doświadczonym muzykom sesyjnym często trudno jest oddać ekspresję młodych wykonawców. Zgadzacie się z tą opinią?
Wojtek Olszak: Jeżeli ta spontaniczność ma polegać na tym, że ktoś zagra nierówno i nieczysto lub na tym, że przed koncertem zapomni się nastroić – to tak, jeżeli ktoś rozumie to w ten sposób, to zgadzamy się z tym.
Marcin Nowakowski: Często jest tak, że ekspresja młodych muzyków kończy się na tym, że zamiast ćwiczyć, w jakiś sposób wylewają oni swoje żale związane z tym, że jeszcze nie zostali docenieni i starają się robić karierę doczepiając do muzyki jakąś ideologię.
Jakie widzicie perspektywy na przyszłość dla muzyki, którą gracie?
Marcin Nowakowski: Będziemy się starali grać trochę więcej koncertów na zachodzie Europy, ponieważ jest tam większe zapotrzebowanie na tego typu muzykę.
Wojtek Olszak: Dla nas, jako Woobie Doobie często trudno gra się w Polsce, ponieważ pomimo tego, że jest u nas kilka klubów jazzowych, w wielu przypadkach są to bardzo małe lokale, w których z braku miejsca często trudno jest się nam rozstawić na scenie. Poza tym zwykle jest wtedy w tych miejscach tak głośno, że publiczność zwyczajnie się męczy. Nie ma, więc u nas zbyt wielu miejsc, w których można by było grać taką muzykę.
Michał Grymuza: Dochodzi do tego jeszcze to, że często kluby nie są w stanie pokryć choćby kosztów podróży oraz hoteli. My sami nie musimy brać za koncerty jakichkolwiek pieniędzy, natomiast musimy mieć gdzie spać i musimy w jakiś sposób do tych miejsc dotrzeć.
Wojtek Olszak: Dla nas Woobie Doobie jest projektem, którego nie traktujemy priorytetowo. Pracujemy jako muzycy z gwiazdami polskiej estrady i ogólnie rzecz biorąc dobrze się nam powodzi. Sami nie wiemy jaka będzie przyszłość tego typu muzyki. Czas pokaże.
Rozmawiał Piotr Florczyk
Wywiad ukazał się pierwotnie 20 lat temu – w numerze 7/2002 miesięcznika Muzyk